Musimy być czujni i gotowi na zmiany

fot. dzięki uprzejmości artysty

Rozmowa z
Jakubem Szczęsnym

Magda Grabowska: Jak Twoje wykształcenie i doświadczenia jako architekta wpłynęły na Twoje realizacje związane ze sztuką w przestrzeni publicznej?

Jakub Szczęsny: Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej, na którym otrzymałem dyplom, jest jedną z trzech szkół architektury, na których zgłębiałem tajniki architektury. Potem studiowałem jeszcze w Barcelonie na ETSAB oraz w Paris La Défense. Warszawski wydział pozostawiał wiele do życzenia i prawdopodobnie do dzisiaj nie jest wybitną jednostką. Natomiast ma to do siebie, że oferuje dobre wykształcenie w zakresie rzemiosła projektowego i historii architektury. Kiepsko przygotowuje z kolei do bycia menadżerem albo architektem odpowiedzialnym za stronę koncepcyjną, może poza programem Architecture for the Society of Knowledge (ASK) skierowanym na nowe narzędzia projektowe. Wydział daje bardzo silne podstawy rzemieślnicze, jeżeli chodzi o umiejętność narysowania obiektu architektonicznego i wymyślenia jego technicznej strony. To są umiejętności, które też składają się na możliwość działania w sferze koncepcyjnej, ponieważ jest tu ważne określenie ograniczeń, zwłaszcza ograniczeń technicznych. Drugą istotną kwestią są ograniczenia natury biurokratycznej, do których także ten wydział niespecjalnie przyucza. To jest coś, co się zdobywa przede wszystkim w praktyce i dynamicznie zmienia się pod wpływem szybko zmieniającego się prawa w Polsce co generuje chaos. W tym temacie również trzeba radzić sobie samemu.

Jakub Szczęsny, Refugio Polones, fot. dzięki uprzejmości artysty

Moje działania w przestrzeni publicznej wynikają ze zwykłego rzemiosła analitycznego często stosowanego w pracy architekta. Jest ono związane z „trawieniem” dużej ilości informacji i budowaniem koncepcji, jednocześnie bazując na interpretacji tego, co się uważa za słuszne i co się wyciąga z tego „kubełka” analitycznych rozważań i syntez. A dotyczą one bardzo często ograniczeń, ale także pewnych motywów, które równolegle przewijają się wokół twórczości własnej. Te rozczytywalne lejtmotywy działalności są widoczne przede wszystkim u artystów, ale zdarzają się czasem i wśród architektów. Ponieważ duża część mojej działalności związana jest z przestrzeniami publicznymi, siłą rzeczy zajmuję się społeczeństwem i społecznościami oraz tym, co w najsilniejszy sposób warunkuje ich funkcjonowanie. Tym warunkowaniem są zazwyczaj ograniczenia takie jak prawo, klimat, ekonomia, relacje międzyludzkie. Czasami ciekawe są specyficznie związane z danym miejscem fenomeny behawioralne albo kulturowe. Stanowią one dobry punkt wyjścia do szerszej interpretacji. Jest to pewna powtarzająca się mechanika działania, w której najpierw zbierasz do „kubełka” wszystkie te motywy, a potem szukasz tego, co jest szczególnie interesujące i związane tylko z tym miejscem. Część tego stanowią tematy, które stają się coraz bardziej obecne w każdym wymiarze życia, od informacji zaczynając, na kulturze i obyczajowości kończąc. To jest współczesna polityka, a zwłaszcza kwestia tego, jak wpływa ona na toczącą się walkę pomiędzy różnymi podmiotami w przestrzeni miejskiej. Walka ta ma w pierwszej kolejności wymiar symboliczny, a w drugiej ściśle fizyczny. Za przykład może służyć reliefowy portret byłego prezydenta Polski rozbitego w samolocie. Portret został wykonany w czynie społecznym przez amatora-wolontariusza o wykształceniu konstrukcyjnym. Stąd też zapewne łatwy do przewidzenia brak wierności w odwzorowaniu cech fizjonomii zmarłego. Relief został nielegalnie, ale wciąż w czynie społecznym, przyklejony do głazu narzutowego w miejscu, w którym jest już tak wiele pomników, że konserwator nie pozwala na dodawanie niczego nowego. Wszystko miało cechy guerrilla action, przy czym następnego dnia z pompą obiekt został zalegalizowany w ramach metody faktów dokonanych przy pomocy żyjącego brata zmarłego prezydenta w asyście mediów i kompanii honorowej. To jest bardzo ciekawy obraz tego, co się w tych przestrzeniach publicznych dzieje. Mówimy o przestrzeni miasta – nie jest to prywatna przestrzeń starszego pana z Żoliborza, tylko jest to miejsce reprezentacyjne i reprezentatywne dla współczesnego społeczeństwa. Możemy tutaj mnożyć przykłady, tak jak kolejne spalenia Tęczy i to jak Tęcza była przez dwa główne bloki światopoglądowe interpretowana w Polsce. Ta walka odbywa się często w sytuacji, kiedy mamy do czynienia z rzeczami, które wydawałyby się, że są bardzo niewinne, może nawet wręcz wesołe i frywolne, jak chociażby Fryga Maurycego Gomulickiego. Tak więc  działając dzisiaj w Polsce, nieuchronnie musimy brać pod uwagę, że już nie mamy do czynienia z etapem rządzącego dyskursu liberalnego, tylko walk w przestrzeni publicznej podnoszących się już do poziomu histerycznych, a niedługo prawdopodobnie do poziomu dramatycznych. Ekspresją w nich jest przemoc symboliczna, charakterystyczna dla obu stron, bo jednak mówimy o społeczeństwie podzielonym głównie na dwa. Już nie wchodzę w detale poszczególnych frakcji światopoglądowych, ale jest to coś, co jest  fascynujące i reprezentatywne dla tego, co się dzieje w reszcie świata, bo zaczyna się dziać wszędzie. Mają tendencje negatywne, wzrostowe, ale kto wie, może to się zmieni. Wszystko przed nami. Konkludując, w zasadzie robiąc dowolną rzecz w przestrzeni publicznej, bierzemy udział w tej walce.

Jak się więc w praktyce realizuje projekt w przestrzeni publicznej? Co było ważne dla Was, na przykład przy realizacji Ohelu, który stworzyliście w grupie Centrala?

Z inicjatywą rozpoczęcia tego projektu wyszła Gosia Kuciewicz. Bardzo szybko, ze względu na brak pieniędzy, zostaliśmy dopuszczeni do kształtowania budżetu. I to dzięki nam ten projekt powstał, bo usłyszawszy, że nie ma pieniędzy, po prostu poszliśmy szukać sponsorów. Z tym wiązało się to, że znowu wyszliśmy z butów „bycia po prostu architektami”, a zaczęliśmy być jednocześnie fundraiserami. Zaczęliśmy również współpracować przy kształtowaniu programów i mogliśmy wpływać na ten bardzo efemeryczny i ciekawy projekt. To było najważniejsze w tym procesie, że po raz pierwszy, wówczas jako Centrala, wyszliśmy poza nasze wyobrażenie o tym, na co nam pozwolą inwestorzy czy klienci. Szerokim gestem zostaliśmy zaproszeni do robienia innych rzeczy. To zaproszenie było oczywiście częściowo wymuszone wspomnianymi ograniczeniami. I to jest coś, z czym do dzisiaj mamy do czynienia w ramach Centrali, jak i ja teraz w ramach mojej działalności SZCZ. W tym roku radykalnie zmniejszyłem moją działalność w ramach Centrali, choć razem wygraliśmy konkurs na strategię rewitalizacji Warszawianki. Skupiłem się na tworzeniu mojej autorskiej pracowni SZCZ i projektach związanych z brandingiem architektonicznym, ale też projektowaniem domów dla wymagających klientów, tudzież płaszcza podróżnego dla nowej polskiej marki odzieżowej wchodzącej na azjatyckie rynki. To właśnie Ohel był dla nas, a z pewnością dla mnie, takim punktem wyjścia poza ostro zarysowaną kreskę zakresu działań, do których jest się uprawnionym, jako architekt.

CENTRALA, Ohel, fot. Radek Polak

Chciałam jeszcze zapytać o instalację świetlną w ramach Synchronizacji pod mostem Łazienkowskim, a także o kwestię oświetlenia w projekcie Aureola we Wrocławiu. Wydaje mi się, że temat oświetlenia jest ci bliski.

Światło jest bardzo uniwersalnym i symbolicznym nośnikiem. Jest także stosunkowo tanim narzędziem. Światłem można, przy stosunkowo niedużym wysiłku, zmieniać dość dużo rzeczy, zwłaszcza postrzeganie przestrzeni, zarówno w ściśle wizualnych, jak i symbolicznych kategoriach. W przypadku przestrzeni pod mostem Łazienkowskim, chodziło o to, żeby prostym gestem zamienić pustą, niezachęcającą do interakcji, a raczej odstraszającą przestrzeń, w coś, co będzie powodowało w nas ochotę skorzystania z niej. Zachęcić miało nas poczucie, że ta przestrzeń z nami współgra, oczekuje czegoś od nas i coś nam daje. Światła włączały się wtedy, kiedy się tam pojawialiśmy. Różne ich sekwencje wynikały z kolei z prędkości naszego ruchu w przestrzeni, a więc mogliśmy wpływać na instrument świetlny poprzez to, jak się poruszaliśmy. Dzięki temu ludzie już nie korzystali z tego miejsca wyłącznie ze ściśle praktycznych powodów, takie jak na przykład skrócenie sobie drogi z parku Agrykola do parku Łazienkowskiego, a nawet do Jazdowa i wschodniej części Skarpy.  Z drugiej strony zaczęli używać tej przestrzeni do gry w piłkę, do wielu aktywności, co było usprawnieniem i wprowadzeniem tego miejsca w obieg reszty miasta. To już nie było puste pole, na którym można było dostać w ryja. Obok działał przez parę lat klub (Plac Zabaw – przyp.), były kawiarnie. Miło wspomina się momenty, kiedy się widziało ludzi, którzy przychodzili na koncert czy biegali za piłką po tej ożywionej przestrzeni. I to było takie bardzo proste działanie. A jego genezą było to, że ja tamtędy jeździłem na rowerze z duszą na ramieniu wożąc dziecko do przedszkola w Łazienkach, w centrum miasta.

Jakub Szczęsny, Synchronicity 1, fot. Martin Waldmeier

Działanie związane z Aureolą jest oczywiście ironiczne. „Uświęca” niegdyś zdegradowaną przestrzeń na tyłach Galerii Dizajnu BWA we Wrocławiu, używaną namiętnie przez alkoholików i narkomanów. Przestrzeń ta, podobnie jak kilka innych we Wrocławiu, uległa rewitalizacji ze względu na program i inwestycje związane z Europejską Stolicą Kultury 2016. Kontekst był też taki, że galeria potrzebowała jakiegoś zewnętrznego terytorium, na które mogłaby się „wylać” w czasie różnych otwarć. Chodziło też oczywiście o miejsce, któremogliby użytkować mieszkańcy i przechodnie. No i teraz jak to zrobić? Więc sprowadziliśmy Aureolę, która się zapala, uświęcając osobę pojawiającą się w tej przestrzeni. Czujnik ruchu powoduje, że nad głową tej postaci pojawia się aureola, czyniąc z tej osoby świętego i obligując ją do dobrego zachowywania się, czyli nie srania, nie sikania i nie dawania sobie w żyłę. Ta przestrzeń cały czas działa, ma swoich opiekunów. Ciekawym przyczynkiem do rozmowy na ten temat jest to, że moment, w którym pojawiło się tam światło, to był moment, w którym pojawiła się też negatywna reakcja pewnej części mieszkańców. Ujawniło się przy okazji, że przy działaniu w przestrzeni miejskiej mamy do czynienia z  fenomenem zakłócenia status quo. Tutaj, mimo, że status quo było negatywne, było rozpoznawalne i część ludzi się do niego przyzwyczaiła, uznając za bezpieczniejsze to, że mają w okolicy pełen dziko obrastających krzaków i drzew, nudny skwerek dla pijaków. Z drugiej strony, była to zapoznana przestrzeń, bardziej bezpieczna niż przestrzeń, która nagle połączyła się z ulicą i zaprosiła ludzi. To było dosyć perwersyjne, bo byliśmy przyłączeni do skrzynki elektrycznej w budynku, a ludzie nam wyłączali elektryczność. Były walki między sąsiadami, jakieś utarczki, bo część chciała, a część nie chciała oświetlenia. Trzeba powiedzieć, że wcześniej prowadzono konsultacje społeczne na ten temat, ale ta niechęć w takim stopniu w tych konsultacjach się nie ujawniła. Było to bardzo ciekawe. To jest właśnie przyczynek do rozmowy na temat tego, na ile dynamika zmian w przestrzeni, jej współużytkowanie wiąże się z jakąś koniecznością otwartości u i na innych ludzi. Zresztą mój ostatni projekt we Wrocławiu, czyli Drabina Jakubowa, również to pokazała. Byliśmy absolutnie zszokowani tym, jak ludzie reagowali i tym, jak wyglądał taki statystyczny zestaw odbiorców. Była to bardzo efemeryczna forma działania udającego formę usługi. Wchodziłem na podwórka i krzyczałem, podobnie jak tradycyjnie robili to ostrzący noże czy zakładający pułapki na szczury, że daję usługę wchodzenia na drabinę i zmianę punktu widzenia przy pomocy bardzo dobrej wojskowej lornetki. Pozytywnie zareagowały głównie kobiety. Tylko 10% odwiedzających, którzy weszli na tę ponad pięciometrową drabinę, to byli mężczyźni. Tak niewielu, bo albo byli na kacu, albo się wstydzili.

Jakub Szczęsny, Aureola, fot. dzięki uprzejmości artysty

Kobiety były ciekawe, otwarte, skłonne do ryzyka i nie bały się śmieszności wynikającej ze zrobienia czegoś dziwnego. Faceci kryli się w grupach z piwem na murkach komentując, albo ostentacyjnie nas ignorując. Chyba nietrudno zgadnąć w czyich rękach powinna być nasza przyszłość...

Opowiedz proszę o Twoim najnowszym projekcie w Sao Paolo.

Od jakiegoś czasu w ramach mojego zainteresowania przestrzenią symboliczną zajmuję się też tożsamością i kwestią tego, jak możemy tę tożsamość kształtować w odniesieniu do różnych sztywnych konstruktów narodowych, obyczajowych czy religijnych. Tego kim jesteśmy jako Polacy, Brytyjczycy, Żydzi, Palestyńczycy, i jak model reprezentowania jakiejś nacji ma się do prawdziwych nas. Pod wpływem współpracy z Muzeum Historii Żydów Polskich, a potem udziału w kilku projektach w ramach Roku Kultury Polskiej w Izraelu zobaczyłem, jak frapujący jest temat losów polskich Żydów, zwłaszcza ze względu na niebywałą ilość historii, opowiadań, anegdot z tymi losami związanych, ale też dlatego, że wiąże się on z problemem albo potencjałem wieloznacznej, czy wielowarstwowej tożsamości. Projekt, który powstaje w Sao Paulo, jest niejako przedłużeniem Domu Kereta, a siłą rzeczy – wynikiem spotkań ze środowiskami izraelskich artystów, kuratorów, architektów i historyków, ale też diaspory polskich Żydów w Nowym Jorku, gdzie mam część rodziny.

Moja instalacja powstała na dachu Casa do Povo, czyli „domu ludowego” w Sao Paulo. Był to żydowski dom kultury, otwarty w ’53 przez polskich lewicowych Żydów, którzy mówili w jidysz i po polsku. Budynek powstał jako forma lewicowej utopii w przemysłowej dzielnicy Bom Retiro stanowiącej pierwsze miejsce zamieszkania i pracy dla wielu pokoleń i fal różnych emigracji – nie tylko polskiej emigracji żydowskiej, ale też polskiej emigracji katolickiej, emigracji włoskich, portugalskich, a obecnie haitańskich, koreańskich, boliwijskich, ludzi z Kongo, ludzi z Palestyny itd. Od początku XX wieku jest to więc przestrzeń transferu różnych wpływów, ale też napięć między różnymi światopoglądami, bo na stosunkowo niewielkiej powierzchni współżyli tu katolicy, socjaliści, syjoniści i żydowscy ortodoksi. Po trwającym od lat 80-tych okresie stagnacji, Casa do Povo stała się niedawno ośrodkiem nowej kultury kierowanym przez młodych kuratorów. Na czele tego zespołu stoi Benjamin Seroussi, który jest polsko-tunezyjskim Żydem z Paryża. Przyciągnął tu różne ciekawe postaci i między innymi zapytał mnie, czy chciałbym zbudować mój dom na pustym patio na dachu, gdzie kiedyś znajdowało się przedszkole z wielkim dziedzińcem, otoczone wysokim murem, żeby dzieci nie spadały sześć pięter niżej. Zrobiliśmy remont jednej z dawnych klas, w której jest moja sypialnia. Tę wielką przestrzeń patio przerobiliśmy na mój salon, na moją przestrzeń dzienną, w której stoją kanapa, kwiaty, stoliczek kawowy, fotele. Wszystko jest przykryte zaprojektowanym przeze mnie zadaszeniem, które reaguje na kontekst, tak, jak elastycznie zmuszony jest reagować w nowym miejscu życia emigrant. Struktura wygląda na delikatną i bezbronną, a do tego sprawia wrażenie suszącej się pościeli. Podchodząc bliżej, widzimy jej skalę i znajdujemy ukrytą w niej parametryczną zasadę. Pod zadaszeniem był mój salon, do którego, trochę, jak w mieszczańskiej tradycji „domu otwartego”, zapraszałem trzy razy w tygodniu przedstawicieli działających na terenie dzielnicy organizacji emigranckich, ale też akademików i grupy interesów, od tzw. Segundaristas, czyli nastoletnich aktywistów, którzy „wywrócili” zeszłoroczną prawicową „reformę” szkolnictwa średniego trzymiesięczną okupacją liceów, poprzez boliwijskich komunikatorów społecznych, kongijskich działaczy na wychodźstwie czy współczesnych polskich emigrantów, po studentów architektury i żydowską organizację lewicową zwaną The Shleppers. W ten sposób instalacja „zrobiła miejsce” z zapomnianego kawałka dachu, sprowadzając ludzi z różnych zakątków miasta, którzy mogli przyjrzeć się sobie nawzajem i porozmawiać o osobistych historiach, w czym pomogło też wydanie przez nas przewodnika po XX-wiecznym „polskim” Sao Paulo.

Jakub Szczęsny, Refugio Polones, fot. Edouard Fraipont

Książka pod tytułem „Jak polsko się dziś czujesz?”, albo „How Polish do you feel today?” opowiada o mieście tworzonym przez polską inteligencję – katolicką, burżuazyjną, arystokratyczną, żydowską. Projekt powstał w ramach Sezonu Kultury Polskiej w Brazylii i wzięło w nim udział wielu potomków Polaków z różnego klucza, od wydawcy – Roney’a Cytrynowicza, wnuka więzionego w Berezie Kartuskiej bundowca, przez Renato Cymbalistę, wnuka syjonistów, jako jednego z redaktorów, tudzież piszącą kilka świetnych tekstów Aleksandrę Plutę, po Tinko Czetwertyńskiego, polsko-belgisko-brazylijskiego arystokratę, który zrobił do książki zdjęcia Bom Retiro. Okazało się, że projekt zaczął działać również jako generator nowych związków z żyjącymi tu Polakami, w tym z falą ludzi z ostatnich 10 lat, którzy bardzo często przenosili się tutaj z Londynu po związaniu się tam z partnerami Brazylijczykami. Kiedy nawzajem zadawaliśmy sobie pytanie: „kim się czujesz?” – narodowe przymiotniki były na końcu listy. Teraz, w czasach narastających nacjonalizmów, które dzielą społeczeństwa i kontynenty, nasz projekt, mam nadzieję, pokazuje, jak delikatną materią jest tożsamość w kontekście miejsca, w którym żyjemy, albo w które rzuciła, bądź rzuci nas historia. 

Nie mam niestety wątpliwości, że narastający imperializm, militarystyczne fantazje i podsycana przez populistów nienawiść doprowadzą w najbliższych latach do dramatycznych konfrontacji między światem liberałów i konserwatystów, ale też między na nowo zwaśnionymi narodami, które dziś antycypują nadchodzące konflikty. Dlatego temat wysiłku fizycznej i tożsamościowej adaptacji do nowego miejsca jest i będzie coraz bardziej aktualnym, nie tylko dla Syryjczyków, pozbawionych ziemi Indian z północy Brazylii, czy Kongijczyków. To znowu czeka nas, Polaków, którzy myśleliśmy, że historia zaczęła być dla nas łaskawa, od kiedy możemy tanio latać do Europy, chodzić bezpiecznie po zmroku ulicami naszych miast, jeść humus i pić „globalne latte”... Dobra, koniec tego czarnowidztwa; zrobiłem ten projekt też po to, żeby wskazać, że musimy być czujni i gotowi na zmiany. To też jest moja rola, jako architekta!

Sao Paulo, 2016