Naturalnie grawituję w kierunku afirmacji

fot. Anna-Maria Śliwińska

Rozmowa z
Maurycym Gomulickim

Magda Grabowska: Jesteś wszechstronnym artystą, używasz w swojej sztuce różnych technik – fotografii, projektowania graficznego, rysunku, malarstwa, animacji, wideo. Kiedy i dlaczego zainteresowało Cię tworzenie w przestrzeni publicznej?

Maurycy Gomulicki: Jestem urodzonym spacerowiczem – całe życie szwendałem się po Warszawie, natrafiając na różne, lepsze czy gorsze, manifestacje formy utopione w miejskiej zieleni. Zacząłem od grafik i obrazów, ale te zawsze pozostają fantazmatami, a ja przywykłem do tego, żeby wspinać się „na” lub korzyć „przed”, tulić „do” czy wypoczywać w cieniu stworzonych przez człowieka kształtów. Ławki, fontanny, tunele, rzeźby, kolumnady wyznaczały liryczne kontrapunkty tej rozkosznej włóczęgi. Kiedy okazało się, że mogę współtworzyć „taki pejzaż”, mogłem się tylko uśmiechnąć do tej perspektywy.

Maurycy Gomulicki, Kryształ (EL Iksir), fot. dzięki uprzejmości artysty

Jesteś piewcą przyjemności. Symbolem tej postawy może być Światłotrysk w parku Kępa Potocka – 17-metrowa szklanka z różowymi migającymi neonowymi bąbelkami. Nazywana „oranżadą”, kojarzy się lekkością i radością. Twoje prace to często poszukiwanie przyjemności. Interesują Cię sprawy, które, jak mówisz w wywiadach, nie są poważne, a są ważne – szczęście, zachwyt i radość.

Specyficzna konfuzja pomiędzy tym, co ważne, a poważne, jest charakterystyczna dla polskiej świadomości. Nasza historia to w dużej mierze historia opresji, cierpienia i walki. Ocieka jak najbardziej uzasadnioną martyrologią, która jednak rozpleniła się tak dalece, że nie zostawia praktycznie miejsca na „wiosnę”. Chylę czoła, ale nie chcę żyć na „cmentarzu”. Próbuję przywrócić należne miejsce radości, zabawie czy wręcz igraszce. Ulotnej chwili niepoważnego, lecz zachwycającego piękna. Ludzka egzystencja jest tragiczna choćby dlatego, że już w momencie narodzin nosimy w sobie ziarno śmierci. Życie wyłącznie dla dobra przyszłych pokoleń nie ma sensu, a to właśnie jest w naszej rzeczywistości najpopularniejsza wizja misji i dziedzictwa. Więcej nawet – chętnie zamieniamy jutro na wczoraj – dziś bardziej niż kiedykolwiek żyjemy opętani pamięcią. Próbuję zmieniać wczoraj na teraz, a w tym teraz odnaleźć to, co zawsze jest wartościowe: radość i zachwyt, które stanowią o uniwersalnej chwili szczęścia, dla której warto żyć. To dyskurs trudny, szczególnie w dobie bezmyślnej konsumpcji z jednej, i twardego patriotyzmu z drugiej strony, ale w moim odczuciu jak najbardziej zasadny.

Maurycy Gomulicki, Światłotrysk, fot. dzięki uprzejmości artysty

Światłotrysk, podobnie jak Ślizg, znajdują się na Twoim rodzinnym Żoliborzu. Tworząc dzieła w przestrzeni polskich miast, nawiązujesz do ich kultury wizualnej i nastroju. Jak odnosisz się do kontekstu miejsca w swoich interwencjach? 

Podstawą jest zawsze wizja lokalna – czasem łatwiejsza, tak jak wypadku Żoliborza, który mam schodzony i przeżyty wzdłuż i wszerz, czasem bardziej wymagająca, kiedy mam do czynienia z wcześniej nieznanym mi miejscem. Staram się wczuć w atmosferę, zrozumieć konteksty, nie przestając jednak być sobą – mam określoną wrażliwość, cele, preferencje i dyspozycje – nie jestem w stanie działać w każdym kontekście, dlatego też nie podejmuję każdego wyzwania. Nie potrzebuję nic sobie udowadniać, a jednocześnie staram się dać z siebie to, co najlepsze. Myślę, że ludzie, którzy zapraszają mnie do współpracy, zdają sobie z tego sprawę, a ja też chcę być uczciwy tyleż wobec innych, co wobec samego siebie.

Maurycy Gomulicki, Ślizg, fot. dzięki uprzejmości artysty

Mówiłeś, że chciałbyś, aby ludzie spotykali się przy Twoich pracach, by się całować. W jednym z wywiadów możemy przeczytać: „Sztuka może pełnić określone funkcje w dyskursie społeczno-politycznym, może budzić w nas intelektualny niepokój, stymulować nasze emocje i refleksje, może też być po prostu źródłem emocjonalnego komfortu”. Jak widzisz rolę swoich prac w przestrzeni publicznej? 

Staram się tworzyć kontrapunkty, detonatory wyobraźni i emocji. Jeden element czujnie wprowadzony w określony kontekst może spowodować kaskadową reakcję – tyleż na świadomym, co podświadomym poziomie. Jestem naturalnym hedonistą, delektuję się życiem i destyluję z otaczającego mnie świata to, co najprzyjemniejsze czy najbardziej pasjonujące. Wiem, że moja postawa nie pasuje do polskich czy współczesnych „realiów”, ale wierzę, że sprawdza się na poziomie bardziej uniwersalnym. Jestem totalnie zmotywowany do życia i staram się motywować innych, aby żyli pełniej, doceniając proste i osiągalne piękno istnienia.

Maurycy Gomulicki, Queen, fot. dzięki uprzejmości artysty

Tematem swoich prac chętnie czynisz ciało, zwłaszcza kobiece i piękne. Praca Relaks & Luksus, dwie boje w kształcie piersi ze sterczącymi sutkami, miała nawiązywać do „wenus polskich” – dziewcząt kuszących dekoltami i swoimi wdziękami latem, a także zmysłowości doświadczenia kurortu. To, co jest charakterystyczne dla Twojej sztuki – erotyka, fetyszyzm, zmysłowość – w tej realizacji wzbudziło wiele kontrowersji. Jakie znaczenie dla Twojej sztuki ma ciało?

Nie widzę nic kontrowersyjnego w piersiach. Jeżeli zaś chodzi o fetyszyzację ciała – jest to, w moim odczuciu, absolutnie naturalne podejście do podstawowego obiektu ludzkich fascynacji. Nie ja wymyśliłem to tabu. Upolitycznienie ciała, strach przed nim to są twarde współczesne tematy, które siłą rzeczy mnie dotykają. Natomiast estetyzacja przedmiotu pożądania wydaje mi się czymś oczywistym, szczególnie z perspektywy artysty. Staram się, żeby moje próby komunikowania zachwytu ciałem były spójne i konsekwentne. Nie mam problemu z erotyką – to świat go ma.

Maurycy Gomulicki, Relax & Luxus, fot. dzięki uprzejmości artysty

W realizacjach Relaks & Luksus czy Ślizg ważne są woda, zieleń. Czy mógłbyś powiedzieć, jaką rolę pełni natura w Twoich pracach?

Jestem warszawiakiem. Wyrosłem w mieście, w którym z jego relatywnie nowej przeszłości zostały tylko szczątki. Tymczasem sowicie zarośniętych chaszczami dzikich pustaci było i ciągle jest tu w bród. Późny PRL nie ofiarowywał nadmiaru atrakcji – spacery po miejskich dziczkach były w mojej młodości czymś oczywistym. Specyficzne pomieszanie „modernistycznych ruin” i miejskiej zieleni jest dla mnie doświadczeniem esencjonalnym. W krzakach, po zmroku, hartowała się moja świadomość romantyczna – przynosiłem tam ze sobą, skubnięte tu i ówdzie, fantazmaty popkultury – siedząc na gałęziach mirabelki marzyłem o koncertach Kiss-ów, w zielonym cieniu fantazjowałem o reaktorach, w których powstał Doktor Solar. Urban wildness – pewna nieoczywistość doświadczenia z pogranicza miasta i przyrody jest dla mnie naturalnym habitatem. Jeżeli dodasz do tego wyprawy „w góry i na Mazury”, gdzie pomiędzy spacerami i kąpielami czytałem Nienackiego i Stendhala, zobaczysz, jak dalece natura wpisała się w moje życie. Lubię to. W Amsterdamie czy Nowym Jorku tak by nie było. Kocham zielony cień i archipelagi mchów – nigdy nie musiałem wracać do natury – zawsze była obecna w moim życiu – stanowi więc też integralny komponent moich działań. W przypadku realizacji sopockiej, o której wspominasz, sytuacja jest nieco inna. Tam Bałtyk („Panowie, to właściwie jezioro czy ocean?”) jest fundamentalnym kontrapunktem, warunkuje dynamikę kurortu, a jej dotyczy cały ten projekt. Cóż zresztą lepiej wykołysze dorodne piersi niż morska fala.

Maurycy Gomulicki, Muchomory, fot. dzięki uprzejmości artysty

Fotografia stanowi znaczną część Twojej twórczości. Korzystasz z niej w różny sposób: antropologiczny, nostalgiczny czy fetyszystyczny. W serii zdjęć W-wa dokumentujesz nieoczywiste fragmenty rzeczywistości „od zaplecza”, np. wzory chodników, kraty w oknach, ściany śmietników czy wejścia do klatek schodowych. Bierzesz pod lupę drobne fragmenty miejskiego krajobrazu. Czym jest dla Ciebie piękno?

Piękno jest kwestią szalenie ambiwalentną. Pomijając aspekt indywidualności gustu i procesu, w jakim się formował, o rozpoznaniu czegoś jako piękna decyduje tyleż specyficzna finezja podmiotu naszego zachwytu, co emocjonalny stosunek do danego zdarzenia symboliczno-formalnego. Czasem trudno jest oddzielić te elementy. Wspomniałaś mój album warszawski – w jego przypadku faktor osobisty jest bardzo silny – zebrałem w nim tyleż zjawiska szlachetne, a zapoznane w swej powszedniości, co przypadki „nikczemne”, lecz na swój sposób poruszające. Myślę, że piękno najprościej możemy zdefiniować jako harmonijny zespół elementów o szczególnych cechach, które przynoszą nam głęboki estetyczno-liryczny komfort.

Maurycy Gomulicki, Melancholia, fot. dzięki uprzejmości artysty

Ujawnia się też w tym projekcie Twoja natura zbieracza. Co kolekcjonujesz?

W tej chwili nic systematycznie – nie jestem kolekcjonerem sensu stricto, ponieważ nie żyję moją kolekcją, nie stanowi ona lejtmotywu mojego istnienia. Natomiast lista zjawisk, którymi się fascynuję, a które materializują się jako podmioty kolekcjonerskie, jest bardzo długa. Zaczynając od nylonowych mgiełek, w jakie obleka się zgrabne nóżki, a kończąc na absurdalnych parafernaliach Holokaustu. Dynamiki moich „bezkrwawych łowów” zmieniały się zasadniczo w ciągu kilku dekad, tyleż ze względu na pojawianie się nowych obszarów zainteresowań, co wobec możliwości utylizacji zdobyczy. Prowadzenie comiesięcznych rubryk w „Machinie” i „Fluidzie” dawało moim zapędom swoistą licencję w postaci opcji quasi natychmiastowego dzielenia się na forum publicznym dostrzeżonym fenomenem. W chwili obecnej, kiedy zbiory osiągnęły masę krytyczną (mam kilka relatywnie niefunkcjonalnych, bo ciasno upakowanych bądź trudno dostępnych magazynów), koncentruję się przede wszystkim na wirtualiach – mam tu na myśli zdjęcia/obrazy, które publikuję na moim różowym blogu czy tumblerze oraz wyimki z tekstów, którymi tyleż dzielę się spontanicznie na Facebooku, co służą mi jako pożywka bądź kontekst w mojej pracy. Jeżeli zaś o przedmioty fizyczne, to zasysam cały czas z rogu obfitości takie artefakty, które mogę spożytkować w procesie twórczym albo w łóżku. Ostatnio wróciłem też do polskiego szkła prasowanego lat 60.,70. – zawsze miałem do niego słabość, a kilkanaście lat temu zdarzyło mi się stłuc całą kolekcję „asteroidów” Drosta. Dziś nabrało ono nowego statusu, jest coraz bardziej pożądane i niebawem pewnie nie będzie mnie na nie stać, a lubię podawać grzybki i ciasteczka na sperlonych twardą rosą talerzykach. Mój stosunek do zbieractwa podsumowałem, jak sądzę dość wyczerpująco, w tekście „Bałwochwalstwo X przykazań” – zainteresowanych odsyłam do Obiegu nr. 1-2 [75-76] 2007.

Maurycy Gomulicki, Obelisk, fot. dzięki uprzejmości artysty

Twoje prace w przestrzeni publicznej są często afirmacją koloru, a Twój znak rozpoznawczy to róż. Posługujesz się różnymi kolorami, w tym barwami podstawowymi, jednak znacznie częściej kolorami krzykliwymi, jaskrawymi.

Mam za sobą okres zielony i fioletowy. Róż na pewno stał się moim znakiem rozpoznawczym. Aktualnie grawituję w kierunku hiperkoloru – wąskiej acz ultraintensywnej neonowej gamy. Nie stronię też od złota. Przyjaźń z Agnieszką Szewczyk zaowocowała odkupieniem pogardzanego w pewnym momencie granatu, co nie znalazło jednak jeszcze odbicia w mojej pracy. W kolorze pociąga mnie tyleż jego potencjał symboliczny (mam tu na myśli jego percepcję socjo-kulturową), co zmysłowy. Mówiłem i pisałem na ten temat tak dużo, że trochę się boję cytować samego siebie. Starając się ująć to zwięźle, mogę powiedzieć, że intensywny kolor, charakterystyczny dla manifestowanej nieustannie w przyrodzie godowej pokusy, znajduje się po stronie życia, zaś absencja barw, płowienie, czernienie, zapadanie się, oddala nas od niego. Ja zaś jestem witalistą i staram się dać temu wyraz w mojej pracy.

 Maurycy Gomulicki, Bestia, fot. dzięki uprzejmości artysty

Używasz różu również w Obelisku – pracy sąsiadującej z późnośredniowiecznym pręgierzem w Poznaniu, narzędziem bólu i cierpienia. Co wydobywają te kontrasty w Twoich projektach?

Kontrast, jak słusznie zauważyłaś, służy wydobyciu. Używając terminu kolokwialnego „podbija” ekspresję, co zawsze jest efektywne (choć nie zawsze pożądane). W tym szczególnym przypadku interesował mnie jednak podwójnie, bo demaskuje wyraźnie powszechną hipokryzję. Obrazy i powidoki cierpienia funkcjonują swobodnie w powszechnym obiegu, czy to uzasadnione historyczną pamięcią, czy też zgoła jako wehikuły rozrywki, podczas gdy erotyka cenzurowana jest permanentnie jako kwestia, jeżeli nie jednoznacznie szkodliwa, to na pewno wstydliwa. Co za paradoks – unikamy jak ognia przyznawania się do tak stymulującej człowieka seksualności, podczas gdy narzędzia tortur i miejsca kaźni, poprzez swoją ponurą niesamowitość, niezwykle łatwo asymilują do roli ciekawostek. Latem na podwórcach średniowiecznych zamków radośnie witają nas dyby, w których możemy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia… Auschwitz oficjalnie funkcjonuje jako jedna z atrakcji turystycznych Krakowa! Symptomatyczna i niepokojąca jest ta translokacja, którą rozpatrywać można zarówno jako perwersję kultury, jak i w jej ludycznym aspekcie. Dla mnie, w tym konkretnym wypadku była to kolejna okazja, by kontestować jeszcze jedną ikonę cierpienia i poniżenia, by spróbować stworzyć paralelny monument ku chwale witalności i zmysłowej radości. Przygotowana instalacja działała na zasadzie spolaryzowanych zwierciadeł. Skonfrontowałem dwóch protagonistów: pal męczarni i różowy obelisk – dwa zdarzenia falliczne o całkowicie różnej wymowie. Jedno straszne, drugie rozkoszne. Brutalności stalowego bolca przeciwstawiona została cukierkowa słodycz toczonej figury szachowej, przeskalowanego różowego dildo. Upodlenie versus rozkosz. Stawiając różowy obelisk na poznańskim rynku, postawiłem – pozornie tylko absurdalne – pytanie o to, co nas bardziej boli.

Maurycy Gomulicki, Obelisk, fot. dzięki uprzejmości artysty

Operujesz szerokim spektrum inspiracji i nawiązań: do kultury, zarówno popkultury, jak i tej tradycyjnie zwanej „wysoką”, do historii mówionej – legend, kultury Polski i Meksyku, kultury wizualnej lat minionych, naturalnych materiałów, świata sztuczności i plastiku, kultury literackiej etc. W Twoich pracach można zauważyć nawiązania chociażby do El Lissitzky'ego, Pieta Mondriana, Toma Wesselmana, Henry’ego Moore, Willa Cottona czy Jeffa Koonsa; ilustracji związanych z legendą potwora z Loch Ness, komiksów np. „Podróży smokiem Diplodokiem”, animacji: „Adventure Time”, „Wreck-It Ralph”, by wymienić tylko część z nich.  Jak ważny jest dla Ciebie kontekst kulturowy? Jak rodzą się pomysły na Twoje dzieła?

Wierzę w permanentną osmozę w przestrzeni kultury, w wymianę dwubiegunową – kultura popularna zapładnia kulturę wysoką i vice versa. Zbyt długi i głęboki jest to proces, aby upierać się przy definiowaniu prymatów. To, co dziś jest domeną ludu, jutro wejść może do kanonu. Każda z tych sfer ma swoje mocne i słabe strony: kultura popularna, choć nieraz potwornie siermiężna, nie przepuszcza realnych potencjałów – jest „soczysta” z natury, lecz brak jej z reguły głębszej świadomości i narzędzi krytycznych. Kultura wysoka, destylując i analizując, charakteryzuje się dużym stopniem wyrafinowania, lecz traci często spontaniczność i grawituje w kierunku gett elitarności, w konsekwencji zjadając własny ogon. Podoba mi się wykreowana przez Tove Jansson figura Wiercipiętka i jego pełna „skarbów” puszka po kawie. Zabawki, drobiazgi, bibeloty, biżuteria i galanteria, przedmioty codziennego użytku, wypolerowane przez morze szkiełka, muszle i guziki, grzyby, płatki kwiatów i suche patyczki, ekscytujące elementy gier komputerowych, trafnie złożone słowa i dźwięczne półnuty – wszystko to składa się na uniwersum moich inspiracji. Nie mam zahamowań, nie szukam inspiracji – są wszędzie dookoła – potrzeba jedynie entuzjazmu i pewnej dozy dyscypliny, żeby w pełni z nich korzystać. 

Maurycy Gomulicki, Kalina, fot. dzięki uprzejmości artysty

Twoja szczecińska Fryga została nominowana do Makabryły i wywołała liczne głosy protestu, m.in. w kontekście dotowania sztuki z publicznego budżetu. Jak przyjąłeś tę nominację?

Bez entuzjazmu, ale i bez zaskoczenia. Fryga była twardą szkołą życia… W Szczecinie nastąpił swoisty efekt domina, sprowokowany informacją o całościowych kosztach projektu, który zaowocował eskalacją nienawiści. Nikt nie zastanawiał się nad tym, ile kosztuje jeden przystanek autobusowy, kilka metrów jezdni, jaka jest proporcja w dystrybucji środków na instalacje użyteczności publicznej i kulturę. Wszyscy założyli, że cwaniak z Warszawy zgarnął kasę, co jest ewidentnym nieporozumieniem – moje honorarium to znikomy procent kosztów inwestycji. Po raz pierwszy zrozumiałem, czym jest lincz, poczułem się jak kozioł ofiarny – w czasie montażu w pierwszą noc dałem emocjonalnie radę, drugą musiałem już z siebie spłukać długim, gorącym prysznicem – nie winię nikogo, rozumiem frustrację, wesoło nie było, ale też nie dziwię się ani też nie traktuję poważnie tych zarzutów. Stresujący natomiast jest dla mnie fakt, że akurat w tym wypadku wykonawca nawalił i że realizacja, która wywołała taką burzę, prezentuje usterki techniczne.

Maurycy Gomulicki, Fryga, fot. dzięki uprzejmości artysty

W jednym z wywiadów mówiłeś: „Fryga jest dla mnie manifestacją radości. Lubię życie, podoba mi się Szczecin i chciałem się tą emocją podzielić. Moją intencją nie było testowanie ani obnażanie dynamik tej szczególnej miejskiej społeczności”. Odbiorcy są dla Ciebie ważni, choć nie działasz pod ich gust. Czy mógłbyś opisać Twoje doświadczenia z odbiorem Twoich prac?

Nie ma dzieła bez odbiorcy – tyczy się to tyleż sztuk wizualnych, co literatury czy muzyki. Jeżeli przyjmiemy taką tezę jako pewnik, nie możemy lekceważyć publiczności, co nie oznacza, że mamy zaspokajać jej gusty, tym bardziej, że te najczęściej są implantowane. Jednocześnie należy pamiętać o tym, że każdy twórca jest też odbiorcą i że nasze/moje preferencje i interpretacje są również efektem doświadczeń. Przeżywam – dostaję, a to mnie kształtuje, więc staram się też oddać, dać, dołożyć do wspólnej puli. Świat na mnie wpływa, więc czemu ja, dysponując swoistą wrażliwością i świadomością, nie miałbym też wpływać na świat. Wiem, bo staram się zrozumieć, co i dlaczego jest dla mnie wartościowe, dobre, sycące, więc na tym też się koncentruję i próbuję położyć kolejną, w miarę możliwości, jak najlepiej wycyzelowaną cegiełkę do budowli powszechnego uniwersum wyobrażeń. W moim przypadku jest to stosunkowo proste i przyjemne, bo naturalnie grawituję w kierunku afirmacji. Pytasz o moje doświadczenia z odbiorem moich prac? Są raczej pozytywne, lecz nierzadko również brutalne. Laurek zresztą nie oczekuję. Ostatecznie najważniejsze jest, że wierzę w to, co robię i widzę, że żyję, a jeśli przy okazji dostanę telegram z końca świata, list od nastolatki, bukiet kwiatów, ktoś przybije mi piątkę czy postawi kielicha, bo lubi albo pamięta, że lubił, jest mi oczywiście miło. Na szczęście w naszym marmurowym i lubiącym nie lubić społeczeństwie i takie rzeczy się zdarzają. Dzieciaki cały czas wspinają się, radośnie popiskując, na grzbiet mojego betonowego węgorza, trawa wokoło wydeptana… Czego mogę chcieć więcej?

Maurycy Gomulicki, Totem, fot. dzięki uprzejmości artysty

Mówiłeś, że Twoja sztuka to minimalizm barokowy, minimalismo abundante – uproszczone prace. 

Syntezę uważam za podstawowe narzędzie komunikatu. Przecież nieustannie poruszamy się w świecie struktur wielopoziomowo złożonych. Porządkowanie, oczyszczanie to wydobywanie, eksponowanie partykularnego zjawiska, którego potencjał najczęściej zostaje wykorzystany w służbie jakiejś mniejszej czy większej idei (potraktowany utylitarnie) – a przecież istnieje i ma sens sam w sobie, choćby przez swoją osobność, a więc niezwykłość. Interesują mnie esencje rzeczy, formy rudymentarne – zawsze w aureoli, lecz nie w niewoli, kontekstów. Mam to szczęście, że dostrzegam detale i jestem w stanie, chcę, nadać im rangę podmiotu. Jednocześnie szalenie pociąga mnie intensywność (gdyż jeśli coś jest „mocno”, to jest też „bardzo”) i wyrafinowanie (jak wiadomo, „diabeł tkwi w szczegółach”). Stąd formuła nasyconego minimalizmu.

W pracy Living Sugar stworzyłeś przeskalowany wielki cukierek przypominający o tradycji odpustu na prowincji czy dekoracji choinki karmelkami w kształcie laski. Mówiłeś wtedy, że starasz się nie używać pojęcia „kicz” stosowanego często jako tarcza ochronna, za którą można się schować, bezpiecznie pokazując tylko perspektywę krytyczną. Ty „przyznajesz się” do swoich prac i wchodzisz w nie w sto procent.

Jeżeli nie daje się twarzy za to, co się robi, to po co w ogóle to robić – dla kariery? Nie jestem na to dostatecznie cyniczny. Zresztą wszyscy i tak umrzemy – albo wierzymy w sens naszych działań, albo niech nas diabli biorą.

Maurycy Gomulicki, Living Sugar, fot. dzięki uprzejmości artysty

W odniesieniu do Piramidy, zaprojektowanej przez Ciebie biało-czerwonej „polskiej piramidy” w Krakowie, mówiłeś: „Żebyśmy byli nie wiem jak zadufani w sobie i zakochani we własnym dziedzictwie musimy zaakceptować fakt, że jest ono tylko fragmentem uniwersalnej historii człowieka”. Czy mógłbyś opisać, jak postrzegasz kwestie tożsamości kulturowej, narodowej, lokalnej w swoim osobistym i artystycznym doświadczeniu?

Piramida była próbą zmierzenia się z kwestią patosu, tak wyraźnie rysującą się w polskim etosie kulturowo-narodowym. Cenię sobie dywersyfikację, jaką obserwować możemy w przyrodzie, a której ludzka kultura jest naturalnym echem – im różniej, tym więcej, a przy okazji ciekawiej. Jednocześnie w kulturze, znów w zgodzie z prawami ewolucji, możemy obserwować walkę o dominację, ta jednak w konsekwencji może być nie tylko nieetyczna, lecz i wyjaławiająca. Uważam, że jeżeli chcemy rosnąć w przestrzeni kultury, musimy tyleż pielęgnować indywidualność, co mieć świadomość, że jesteśmy częścią większej całości. Wierzę w mutację i ekspansję, a nie w prymat czy unifikację.

Maurycy Gomulicki, Piramida, fot. dzięki uprzejmości artysty

Mówiłeś w jednym z wywiadów, że nie uprawiasz sztuki politycznie zaangażowanej. Doceniasz działania innych artystów na tym polu, ale dostrzegasz też, że istnieje koniunktura na taką sztukę. Czy mógłbyś opisać te zastrzeżenia i swoją postawę? 

Nie chce mi się młócić tematu mód intelektualnych. Nie odmawiam zresztą autentyczności ani sprawczego potencjału wszystkim politycznie zaangażowanym artystom. Polityka jest niezbędna, ale kultura wydaje mi się bardziej nośna. Sztuka może doskonale wspierać politykę i mieć jak najszlachetniejsze intencje, czy wręcz spełnić istotną polityczną rolę, ale istnieje duże ryzyko, że na końcu zostanie już tylko polityka. Nic na to nie poradzę, ale wolę sztukę od polityki – wbrew pozorom jest bardziej ludzka.

Postawiłeś już kilkanaście prac w przestrzeni publicznej. Czy mógłbyś podsumować, czym jest dla Ciebie tworzenie w tej przestrzeni w porównaniu z twórczością galeryjną?

To proste – galeria jest dla zainteresowanych, przestrzeń publiczna dla wszystkich. Działając w „na ulicy” włączam się do powszechnego krwiobiegu – jak zostanie odczytane moje działanie jest już kwestią indywidualnych predyspozycji odbiorców. Liczę na ich wrażliwość. Poza tym tworzę coś relatywnie trwałego – wszystko jest efemeryczne, to tylko kwestia perspektywy czasowej, ale nad węgorzem nawet najnowszy rosyjski czołg „armata” musiałby się zdrowo nabiedzić.

Warszawa 2016