Rozmowa
z Iwoną Zając
Magda Grabowska: Jak życie pomiędzy dwoma krajami, Polską i Anglią, wpłynęło na Pani twórczość?
Iwona Zając: Z Anglii wróciłam w 2009 roku. Byłam tam przez pięć lat, a później już tylko dojeżdżałam. Można powiedzieć, że w Polsce jestem na stałe od 2012 roku. Na pewno miało to dość silny wpływ na moją twórczość. W Anglii nie miałam pracowni, mieszkałam w squatach i musiałam zredukować swój warsztat. Nauczyłam się więc malować na mniejszych formatach i wykorzystywać farby, które znajdowałam na ulicy. Wszystko też zaczęłam tworzyć w szablonach. Przewoziłam je ze sobą, dzięki czemu daną pracę mogłam namalować w Stanach, Anglii, Gdańsku czy Warszawie. Pobyt w Anglii wpłynął też na to, że w swojej twórczości podjęłam temat rodziny. Pewnie z tęsknoty za bliskimi. Zaczęłam pracować nad realizacją Mama. Wypracowałam też technikę szablonu, która pozwala mi tworzyć taką jakby ludzką skórę. To była najprostsza, najtańsza technika z wykorzystaniem przezroczystej i brązowej taśmy pakowej. Pracowałam na wydrukach przerobionych fotografii członków mojej rodziny. Po prostu robiłam z nich większe formaty i później bardzo pieczołowicie wycinałam własnymi technikami. Nie bardzo zależało mi na realizmie, tylko właśnie na wycinaniu w formie. Bardzo o te szablony dbałam, one były bardzo delikatne, takie jak skóra. Mam je zresztą do dzisiaj. Pobyt w Anglii wpłynął też na kolorystykę moich prac, ponieważ malowałam tym, co znalazłam na ulicy. Po pierwszych dwóch tygodniach spotkałam księcia Karola, zrobiłam więc cykl Iwona i Książę.
Iwona Zając, Książę Karol odwiedza kawiarnię, fot. z archiwum artystki
Śmiałam się, że każda dziewczyna marzy o tym, żeby spotkać swojego księcia, a ja dzięki temu spotkaniu znalazłam pracę w kawiarni. Pobyt i mieszkanie w Gdańsku także miały dość radykalny wpływ na moją twórczość, mimo że wcześniej nie zdawałam sobie z tego do końca sprawy. Na pewno kluczowym momentem był rok 2002, kiedy zaczęłam korzystać z pracowni w Stoczni Gdańskiej. Realizowałam tam swoje prace, ale też warsztaty czy plenery. Dalej mam tam pracownię i Stocznia jest wciąż obecna w moim życiu, jednak staram się już mniej ją eksplorować, jeśli chodzi o twórczość. Jestem w niej bardziej na zasadzie śladów, na przykład współpracy z określoną grupą osób, z mieszkańcami, sąsiadami mojego muralu Stocznia.
Iwona Zając, Iwona i Książę, fot. Magda Małyjasiak
Realizację tego muralu na murze Stoczni Gdańskiej poprzedziły Pani rozmowy ze stoczniowcami. Jak przygotowała się Pani do tej pracy?
Myślę, że gdybym miała świadomość tego, za co się biorę, to bym się tego nie podjęła. Nie byłam w stanie przewidzieć, ile to mnie będzie kosztowało pracy, czasu ani jaki to w ogóle będzie rodzaj pracy. W moich przygotowaniach do projektu istotne było, że sama pracowałam na terenie Stoczni. W pracowni byłam prawie codziennie, więc moja obecność stała się po prostu naturalna. Myśl, żeby pójść do stoczniowców i z nimi porozmawiać pojawiła się w 2003 roku. Podczas międzynarodowego pleneru młodych artystów Stocznia-spojrzenie z zewnątrz/konfrontacje, którego byłam współorganizatorką, zobaczyłam stronę internetową Anny Olivier z Bristolu. Dowiedziałam się wtedy o jej realizacji Dockstories na murach okalających miejscowe doki. Pytała ludzi, co im się przydarzyło wzdłuż tego muru, zbierała historie o tym, jak na przykład znaleźli tam portmonetkę, coś zgubili albo złamali nogę. Wydrukowała ich osobiste wypowiedzi na dużych formatach i wykleiła nimi mur. Pomyślałam wtedy, że chodzi mi dokładnie o ten sam rodzaj emocji, czyli bardzo osobiste historie ludzi zderzone z ogromnym przemysłowym zakładem. W moim przypadku był to mur odgradzający Stocznię od miasta. Ważną kwestią było też to, że do 6. roku życia dużo czasu spędzałam u mojej mamy w pracy na tak zwanej budowie. Moja mama była kierownikiem budowy i w związku z tym dorastałam w świecie industrialnych maszyn i przestrzeni. Środowisko stoczniowe było więc dla mnie bardzo naturalne.
Szukając stoczniowców, w ogóle nie myślałam o kobietach. Ten kobiecy rys herstoryczny pojawił się później i to nie ja na niego wpadłam, tylko inne artystki czy np. osoby zaangażowane w projekt Metropolitanka. Później często byłam pytana o to, czy to ja w jego ramach rozmawiałam z kobietami. Nie, ja w ogóle nawet o tym nie myślałam, bo wychowałam się na etosie mężczyzny stoczniowca. Szukałam panów, którzy spędzili całe swoje życie w tym zakładzie pracy. Często słyszałam, że Stocznia jest całym ich życiem i zastanawiałam się jak to jest, kiedy praca jest tak ważna. Gdy stwarza właściwie naszą tożsamość, naszą historię, zakładamy tam rodziny, budujemy swoją karierę. Jest to coś, co dla doświadczenia mojego i mojej generacji jest prawie zupełnie obce i wręcz niemożliwe do realizacji – doświadczenie przeżycia całego swojego życia w jednym zakładzie. Dostrzegałam to też patrząc na moich rodziców.
Nie było oczywiście łatwo znaleźć panów, bo stoczniowcy, co już wiedziałam, nie są osobami zbyt otwartymi. Często byli też wykorzystywani do różnych akcji artystycznych i politycznych. I znowu ktoś do nich przychodzi i zadaje im różne pytania. Ale bardzo mi pomogli znajomi, którzy mieli w rodzinie stoczniowców. Pomógł mi także komendant straży Zenon Grudzień, który skontaktował mnie z Czesławem Szultk, kierownikiem produkcji w Stoczni Gdańsk, który zaprosił swoich pracowników, by porozmawiali ze mną. Mogłam po prostu u niego, jak to się mówi, „na zakładzie”, nagrywać z nimi rozmowy. Rozmawiałam tam chyba z sześcioma osobami i to były bardzo ważne rozmowy. Pytałam ich o rzeczy proste, o marzenia. Ci mężczyźni, jako młodzi chłopcy, często przyjeżdżali z małych miejscowości do Gdańska. Mieli po czternaście lat, z ogromnym apetytem na życie i z marzeniami. Pytałam więc i o to, jak to jest spędzić całe życie w jednym zakładzie, o to, jak się czują, kiedy ten zakład coraz bardziej się kurczy, część miejsc jest zamykana i patrzą, jak niszczeją poszczególne budynki, które wcześniej tętniły życiem. Co myślą o nas, artystach, którzy się tam pojawili, jak wyobrażają sobie przyszłość Stoczni. Nie chciałam ich pytać o politykę, tylko o życie, uczucia i marzenia.
Iwona Zając, Stocznia, fot. Magda Małyjasiak
I ten mural miał zostać przeniesiony z muru Stoczni. Jaką wtedy podjęła Pani decyzję i dlaczego?
Zaraz po skończeniu Stoczni wyjechałam do Anglii, ponieważ czułam, że zrobiłam coś bardzo mocnego. Po zrobieniu takiej pracy jest się bardzo bezbronnym. Musiałam też zarobić na życie, bo mimo że mural robiłam za pomocą najtańszych materiałów i ludzie mi za darmo pomagali, to i tak się zadłużyłam na jego realizację. Chciałam się też fizycznie oddzielić od Stoczni, by nie stać się stoczniowym kombatantem.
Bardzo niewiele osób wiedziało, że to ja zrobiłam tę pracę. Była wprawdzie podpisana na ostatnim, dwudziestym trzecim przęśle, ale dość szybko pojawił się tag na moim nazwisku i ja tego nie zmieniałam. Trzeba jednak przyznać, że rzadko uszkadzano ten mural. Raz pojawiło się srebro (graffiti wypełnione srebrnym kolorem – przyp.), ale jednak grafficiarze szanowali te teksty. Oczywiście robili swoje tagi, co jest naturalne, ale nie uszkadzając muralu. Co roku też go reperowałam, żeby teksty pozostawały czytelne. Widząc mnie pracującą przy murze, ludzie po prostu zaczęli się ze mną kontaktować i mówili, jak ważny jest dla nich ten mural, że wręcz zmieniają trasy, żeby tylko koło niego przejść. Dopiero po czasie zaczęło do mnie docierać, czym stała się ta praca, już kompletnie bez mojego udziału. Dla bardzo wielu osób była ważna. Ludzie mówili, że witała ich, gdy przyjeżdżali do Gdańska, że współtworzyła charakter i tożsamość miasta. To był dość duży ciężar i czułam tę odpowiedzialność. Nie naprawiałam innych swoich murali, tylko właśnie ten, ze względu właśnie na tę nośność, na wagę tego, że te teksty były dla ludzi ważne i że chcieli czytać o historii ludzi pracujących w Stoczni.
Iwona Zając, Nike Stoczniowa, fot. Michał Szlaga
Malując ten mural miałam świadomość tego, że zostanie zniszczony. W 2008 roku powiedziano mi, że ściana zostanie definitywnie zburzona. Dotarły wtedy do mnie sygnały, że powinnam o nią walczyć, bo stanowi już dziedzictwo narodowe. Oczywiście miałam też do niej bardzo emocjonalny stosunek i trudno mi było się z nią pożegnać. Uzyskałam wsparcie od ministerstwa i miasta, stała za mną telewizja, a deweloper chciał tę pracę przechowywać. Jednak nie do końca byłam świadoma tego, jak to wszystko będzie faktycznie wyglądać. Na ostatnim organizacyjnym spotkaniu, kiedy zaczęto ustalać, w jaki sposób mur będzie przeniesiony i przechowywany, zdałam sobie sprawę, że musiałby być przechowywany wiele lat w magazynach, zanim ten wyburzany fragment miasta zostanie odbudowany. Mur mówił o etosie pracy, ludzie mówili przez niego o prostych rzeczach, że na przykład chcą dożyć do emerytury, a on ma się nagle stać jakąś dziwną relikwią, ma być przechowywany, nie wiadomo, gdzie później stanie, w jakim miejscu, czy to będzie poza Stocznią... Po tym ostatnim spotkaniu stwierdziłam, że to kompletnie nie ma sensu i po prostu poszłam na drugi dzień do władz miasta i powiedziałam, że bardzo przepraszam, że wszystkim zawracałam głowę, ale chcę, żeby ten mur odszedł, tak jak historia Stoczni powoli odchodzi z tego miejsca. Trwało to wszystko do 2013 roku. Kiedy już wiedziałam definitywnie, że mur będzie wyburzany, trafiłam na taki idealny moment, że już wróciłam z tej Anglii, żegnałam się z różnymi rzeczami, zamykałam różne sprawy w swoim życiu i byłam przygotowana na to, że nie będę go przenosić w żadne miejsce i zamaluję go na czarno. Pomysł, żeby go zamalować wziął się z tego, że widziałam wyburzanie innych budynków i to, jak ich fragmenty walały się po ziemi, zmieniały się w śmieci, w gruzy. Nie chciałam, żeby te osobiste słowa stoczniowców spotkał ten sam los. Wymieszałam więc wszystkie farby, które miałam w pracowni, aż wyszedł kolor czarny. To był też okres mojego żegnania się z malowaniem murów, ponieważ po pierwsze zmieniła mi się percepcja, bo malowanie na murach zaczęło przyjmować formę opresji i stało się koniunkturalne, a po drugie moje ciało odmówiło posłuszeństwa i nie mogłam już malować tak, jak chciałam, czyli powoli. Miałam szczęście, że mogłam przejść drogę żegnania się z tym muralem, takiego pogodzenia. Bo to jest naprawdę trudne, jak się wykona taki rodzaj pracy i później trzeba się z nią pożegnać na zawsze.
Iwona Zając, Stocznia, fot. Rafał Zabłocki
Wyjdźmy więc poza mury Stoczni. Jak ważny jest dla Pani kontekst miejsca innych prac?
Jestem wykształconą malarką, ale nie chciałam malować wyłącznie obrazów i pokazywać ich w galeriach, tylko pracować w przestrzeni miejskiej, mieć kontakt z ludźmi, a także otrzymywać żywą reakcję z ich strony. Dość szybko nauczyłam się, że jeśli robię coś w przestrzeni publicznej, to bardzo ważne jest rozpoznanie miejsca i wpisanie się w nie charakterem swojej pracy. Pierwszym krokiem jest przestudiowanie historii okolicy i zapoznanie się z ludźmi, którzy tam mieszkają. Przez to, że malując, często spędzałam przy ścianie wiele godzin, ludzie mnie rozpoznawali. Najpierw byłam obcą, ale później stawałam się częścią danego miejsca, a wręcz takim stałym elementem pejzażu. Zapoznawałam się też z właścicielami pobliskich sklepików. Jeżeli w okolicy była szkoła to poznawałam uczniów, nauczycieli i dyrekcję. Starałam się zawsze organizować jakiś rodzaj warsztatów z mieszkańcami. Z czasem nazwałam to Przenośną Szkołą Muralu, bo naprawdę można ją było „rozłożyć” na łące i przeprowadzić taki rodzaj warsztatu. To zawsze wciąga ludzi i potem nie traktują cię już jako intruza.
Jeśli chodzi właśnie o współpracę z mieszkańcami, ze społecznością lokalną, jak w przypadku Pani działań zwykle wygląda ten proces i czemu ma służyć, oprócz tego oswojenia z „intruzem”?
Zaraz po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych zaczęłam pracę w domu kultury, a potem w innych miejscach, gdzie edukowałam, prowadząc na przykład świetlicę środowiskową. W wyniku tych działań wyrosła wokół mnie pewna generacja młodzieży, która zaczęła razem ze mną jeździć i malować murale. Nazwali się Młodą Załogą. Moim celem było uświadamianie ich, że technika szablonu jest łatwa. Na dodatek wystarczy, że nauczę jedną osobę, a ona będzie mogła przeprowadzić już warsztat dla kolejnych osób. Takie nauczanie było mi bliskie od zawsze, bo zwykle kiedy coś malowałam, to ludzie przychodzili z dziećmi i razem ze mną odbijali szablony. Inny przykład – na Grochowie, kiedy malowałam ścianę należącą do szkoły (mural Obelisk – przyp.), poszłam do dyrektorki i powiedziałam, że mogę przeprowadzić warsztaty dla uczniów za darmo, tylko żeby szkoła zapewniła materiały. W rezultacie fragment muru wykonali uczniowie, co od razu spowodowało inne myślenie o ścianie, jako o wyniku ich pracy, a nie wizji narzuconej przez kogoś, kto przyjechał i coś namalował w ich przestrzeni.
Iwona Zając, Obelisk, fot. Piotr Jaguś
Na Brzeskiej uczestnicy zmienili nawet tytuł pracy, chcieli, żeby to było Morze dla Brzeskiej; nie chcieli mieć Morza dla Warszawy, bo uważali, że ich ulica Brzeska jest miejscem odrębnym. Dlatego często, jeśli coś tworzę w danym miejscu, to automatycznie robię tam warsztaty. Czasami to powoduje, że trzeba zapomnieć o estetyce. Nie da się zrobić pięknego, przemyślanego muralu w cztery dni ze społecznością, którą się dopiero poznało. Ale możliwe jest samo wciągnięcie jej w ten proces. Szablon wykorzystuję podczas pracy ze studentami w Akademii Sztuk Pięknych i widzę, że to ciągle działa. Staram się również współpracować ze społecznością właśnie tutaj, koło Stoczni, kiedy nam wszystkim to pasuje. Nadal jestem zapraszana do różnych realizacji, ale teraz w ogóle nie wchodzę w żadne projekty. Ja już nawet nie lubię słowa projekt.
Iwona Zając, Morze dla Brzeskiej, fot. Irek Rek
Iwona Zając, Morze dla Warszawy, fot. Irek Rek
Wspominała Pani o etosie pracy. Mogłaby Pani opowiedzieć o wątkach stosunków pracy, które wplata Pani w swoją twórczość?
Robię doktorat, który nazywa się „Cud ciężkiej pracy jako rytuał codziennego życia”. Wierzę w ciężką pracę, szczególnie patrząc na to, jak pracują stoczniowcy czy ludzie, których obserwowałam na budowie, której kierownikiem była moja mama. Być może dlatego wybrałam murale, bo ich tworzenie to była ciężka fizyczna praca – na zewnątrz, wiążąca się z dźwiganiem, z malowaniem dużych powierzchni. Ja po prostu lubię ścianę. To takie napracowanie się, powolne stwarzanie czegoś. Od 2012 roku haftuję. Moje prace nazywają się Cierpliwość i dokładnie jej ode mnie wymagają – takiego spokojnego, nieprzyśpieszonego, codziennego uzupełniania, wyhaftowywania elementów. W Szwecji są pokazywane w barokowym ogrodzie Blekinge Museum, więc pracuję również ze słońcem i przyrodą, która na nie wpływa. Haftując je, myślę o tym, jak później słońce wybarwi kolor kordonka i jak się ten walor koloru będzie w nich zmieniał. To naprawdę wymaga ogromnej cierpliwości i spokoju.
Iwona Zając, Cierpliwość, 2015 Gdańsk, Centrum św. Jana | ul. Świętojańska 50, fot. Magda Małyjasiak
Iwona Zając, Cierpliwość, 2015 Gdańsk, Centrum św. Jana | ul. Świętojańska 50, fot. Magda Małyjasiak
Iwona Zając, Cierpliwość, 2015 Gdańsk, Centrum św. Jana | ul. Świętojańska 50, fot. Magda Małyjasiak
Po powrocie z Anglii czułam się strasznie ogołocona z języka polskiego, pisanego i mówionego. Nie byłam w stanie czytać książek, a już o pisaniu nie było mowy. Bo kiedy się realizuje dużo projektów i jeździ z jednego miasta do drugiego, to ma się taką dyskotekę w głowie, że nie ma czasu ani przestrzeni na to, aby myśleć słowem i żeby czytać. W tym przypadku cud mojej ciężkiej pracy polega na powolnym odzyskiwaniu tej przestrzeni poprzez codzienne pisanie i czytanie. Zaczynam jakby na nowo posługiwać się słowem pisanym, bo jego brak i degradacja spowodowały u mnie ból, który mnie samą zadziwił.
Elementy dotyczące pracy są również wyhaftowane na trzech płótnach w ramach projektu Cierpliwość. Wyszyłam na nich opowieści stoczniowców, którzy mówią, że się na przykład przychodzi do zakładu i pracuje, a później się wychodzi i wraca do domu, że będzie tej pracy brakowało. Tym jest właśnie dla mnie słowo „praca” i myślenie o sobie w kategoriach pracy. Swoją tożsamość budowałam na malowaniu na murach i to powolne odchodzenie od tego, szukanie nowych form, które byłyby w zgodzie ze mną, z tym co czuję, jakim głosem chcę opowiadać, to też jest taka dość trudna droga, ponieważ jestem rozpoznawalna właśnie jako muralistka. To poszukiwanie nowego języka w świecie sztuki, w swojej twórczości wymaga cierpliwości i spokoju, których potrzebuję, żeby móc tworzyć. A w świecie projektów, w którym jest się rozrzuconym między początkiem jednego, środkiem drugiego i w tym samym czasie końcówką trzeciego, gdzie nakładają się deadline'y, czas na takie zastanowienie i zatrzymanie się jest coraz trudniejszy.
Chciałam jeszcze właśnie poruszyć wątek rodziny i też mamy. Dlaczego podejmuje Pani te wątki, jak one są istotne, czy one mają tą najwyższą uwagę?
To dzieje się naturalnie. Kiedy wyjechałam do Londynu, dużo myślałam o mojej mamie, rodzicach, rodzeństwie, w ogóle o rodzinie. Cudzoziemka zaczęła się od mojej mamy, Mama jest w całości jej poświęcona. Często moja rodzina pozowała mi do różnych prac. Jako artysta tworzysz i uzewnętrzniasz się, wykorzystujesz do tego swoje ciało, swój wizerunek, a nawet jeśli czasem nie masz do końca świadomości czy popełnisz jakiś błąd, to dotyczy tylko ciebie i tylko ty ponosisz jego konsekwencje. Z bliskimi jest inaczej. Dla mojej mamy zainteresowanie obcych ludzi jej osobą było bardzo trudne. Publiczne zainteresowanie zupełnie nie było zgodne z jej charakterem. Musiałam się nauczyć, żeby w tych kwestiach bardzo uważać, bo wcześniej nie miałam takiej świadomości. Pomimo, że wydawało mi się, że bardzo staram się to robić nieprzemocowo, to teraz bardzo uważam na to, co i w jaki sposób opowiadam o swojej rodzinie. Teraz pracuję i szukam nowej formy opowiadania o rzeczach intymnych, ale bez obnażania się, bez tego realizmu, bez tego bezpośredniego dotyku i bezpośredniej narracji. Bardzo bym chciała stworzyć niezwykle emocjonalną opowieść, w której odbiorca będzie mógł w sobie znaleźć przestrzeń na swoją własną opowieść i na swoje własne emocje.
Iwona Zając, Cudzoziemka, fot. Michał Andrysiak
Chciałam jeszcze zapytać o projekt Idealna, który dotyka różnych aspektów kobiecości, cielesności, nagości, wyglądu, przystawania do kanonów piękna i też nawiązywania więzi z innymi kobietami, siostrzeństwa. Czy mogłaby Pani opowiedzieć o tych właśnie kobiecych doświadczeniach?
To stało się bardzo naturalnie. Dziewczyny, które przychodziły na moje zajęcia, były młodziutkie i dorastały trochę przy mnie. To była generacja dziewcząt, które w moim odczuciu nie miały problemu z cielesnością, własną kobiecością i seksualnością. One wręcz podkreślały swoją kobiecość, umiały się świetnie ubrać i zrobić doskonały makijaż. Przyglądałam się im z dużym zainteresowaniem. Pierwszy ruch w stronę Idealnej nastąpił w Warszawie, kiedy malowałyśmy Morze dla Warszawy i Morze dla Brzeskiej. One mnie jednego dnia po prostu umalowały. Mieszkałyśmy w Warszawskim Aktywie Artystów, siedziałyśmy w kręgu, podczas gdy one się normalnie, naturalnie szykowały na wieczorne wyjście. Mieliśmy jedną łazienkę, wszyscy byliśmy skazani na siebie i ta kobiecość była bardzo mocno dotykalna. Mi się to strasznie spodobało. I stąd zaczęła się ta myśl pojawiać, że ja bym chciała, żeby one dały mi swoje umiejętności. Przestałam być nauczycielem, a stałam się uczniem. To było bardzo ciekawe. Na pewno teraz bym takiego projektu nie zrobiła, bo bardzo unikam w swoich pracach pokazywania twarzy. A przecież Idealna jest bardzo narcystyczna, bo ja jestem na wszystkich zdjęciach, a mój autoportret jest bardzo dominujący. Było to niesamowite doświadczenie - patrzenia na siebie jako na kobietę i bycia razem. To był jednocześnie ciężki okres, bo dziewczyny odchodziły ode mnie. Okazało się, że ta Młoda Załoga, która była na początku fajną rzeczą, to kiedy dorastasz, tak jak w rodzinie, staje się stygmatem. Często dziewczyny były kojarzone ze mną, a one były przecież niezależnymi osobami, kobietami, które zawodowo zaczynały tworzyć swój świat, a nadal były traktowane jak uczennice Iwony Zając. Na Idealną nakładały się więc nasze konflikty, których nie umiałyśmy wtedy jeszcze rozwiązać, a że byłyśmy ze sobą bardzo blisko i emocjonalnie związane, to bardzo to wszystko przeżywałyśmy. Tak jak w rodzinie. To był bogaty w różne aspekty projekt, który też pozostawił po sobie ciekawe doświadczenie.
Gdańsk, 2016