Rozmowa z
Izą Rutkowską
Magda Grabowska: Tworzysz projekty mobilne, efemeryczne, ale także przypisane do konkretnych miejsc. Jak chcesz nimi wpływać na relacje między ludźmi i na przestrzeń publiczną?
Iza Rutkowska: Różnie, dopasowuję metody do przestrzeni i specyfiki miejsca. To, co łączy moje projekty, to wprowadzanie jakiegoś obiektu do miejsca, do którego w ogóle często nie pasuje, po to, by wyrwać ludzi z biegu codzienności i zachęcić do zastanowienia się nad tym, co robią rutynowo. Postawienie ośmiometrowego misia w drodze do pracy czy szkoły w pewien sposób zmienia ich codzienność. Podobnie jak zabawy z ośmiometrowym dmuchanym jeżem na podwórku, na którym nic nie ma, zwykle nic się nie dzieje, a dzieci bawią się kamieniami. Takie projekty zmieniają percepcję przestrzeni, ponieważ są totalnie abstrakcyjne i niepasujące. Powodują też wiele różnych kosmicznych sytuacji, które budują dodatkową wartość. Każda sytuacja jest inna, co innego chcę w niej osiągać i odnoszę się do odrębnych tematów, ale generalnie staram się po prostu wydobywać z ludzi tę euforię, która ich wprowadza w inny stan, rozwija wyobraźnię. Najczęściej chodzi po prostu o pewną „chemię” i wsłuchanie się w drugiego człowieka. To jest dla mnie najcenniejsze. To ludzie mnie inspirują, dlatego moje projekty są wynikiem spotkań z różnymi osobowościami. Nie mam gotowego patentu na działanie, bo to nigdy nie działa w ten sam sposób. Wszystko zależy od miejsca. Bardzo lubię zwierzęta i staram się również w tę stronę prowadzić ludzi. Lubię także zabawę skalą, kiedy można zmieniać percepcję rzeczywistości.
Iza Rutkowska, Przytulanka, fot. dzięki uprzejmości artystki
Z jakich jeszcze powodów zdecydowałaś się na działania przez lekką formę, stan zabawy, kolor?
Lubię się śmiać i uważam, że śmiech jest w stanie rozładować bardzo wiele społecznych napięć. Mam poczucie, że jeżeli przez swoje działania chcę integrować ludzi, to muszę docierać do ich pierwotnych wartości i tych najgłębiej ukrywanych, najważniejszych potrzeb. Są różne światopoglądy, tryby życia i zasoby portfela, ale jeśli rozbierzesz to wszystko na czynniki pierwsze, okazuje się, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami – na takim podwórku masz i kiboli, i staruszki słuchające non-stop Radia Maryja, i lewicowców, i jakichś ludzi z PO, i każdemu może się spodobać inne działanie. Dlatego w moim odczuciu na samym początku nie można dotykać tych bardzo drażniących kwestii. W zamian robię coś, co jest zupełnie nie pasujące a wręcz zadziwiające, i okazuje się, że ludzie mają potrzebę odskoczenia od rzeczywistości. I to rzeczywiście przyciąga. A że muszę wykorzystywać to, co rzeczywiście przyciągnie różnych ludzi, odnoszę się zawsze do wspomnień z dzieciństwa albo dziecięcych wyobrażeń. Dzieci wchodzą totalnie we wszystko, co jest łatwe do wyobrażenia i przeobrażania. Z kolei w rodzicach, co pokazała Przytulanka, wzbudza to pewien sentyment – w końcu każdy w dzieciństwie miał jakiegoś misia. Dużo inspiracji czerpię więc z różnych zabawek. Ludzie, którzy przychodzą, muszą czuć się bezpiecznie i dopiero wtedy reagują. A ja to bezpieczeństwo tworzę właśnie przez poczucie humoru i absurd. Nie ma też tego lęku, że nie rozumieją obiektu, albo że kontakt z nim wymaga wiedzy, której obawiają się, że nie mają. Bo moim zdaniem sztuki nie możesz zrozumieć, sztukę musisz poczuć. A ludzie na podwórkach zwykle w tę sytuację wchodzą. Dla nich to nie jest obiekt galeryjny, który musi mieć wyjaśnienie, tylko przyciąga ich swoją dziwacznością. Im bardziej interaktywny, tym lepiej, dlatego wszystko tak projektuję, żeby można było wciągnąć ludzi w pewien performance. Interaktywny obiekt, tudzież instalacja artystyczna, jest tylko pretekstem do wywołania pewnych performatywnych reakcji. Twórcami tego performansu są więc ludzie.
Iza Rutkowska, Przytulanka, fot. dzięki uprzejmości artystki
Dlatego te obiekty muszą być łatwe do zrozumienia i takie zabawne, „przytulaśne”. To wywołuje w ludziach chęć do zabawy, a gdy się bawią zapominają choć na chwilę o innych rzeczach i uprzedzeniach.
Na przykład masz kibola, który z Romem siedzi na Jeżu, a normalnie to oni rzucają w siebie kamieniami i nie chcą ze sobą gadać. Przynajmniej na tę chwilę, na tym Jeżu, się dogadują. Dalszą częścią mojej pracy jest prowadzenie warsztatów wokół powstałych obiektów, gdy już ludzie – dzięki tym przyjaznym obiektom – tolerują się wzajemnie.
Iza Rutkowska, Jeż, fot. dzięki uprzejmości artystki
A jeżeli chcesz zintegrować ludzi, to musisz im po prostu dawać serce na dłoni. Wydaje mi się, że takie są moje instalacje. Ludzie przy nich muszą czuć się bezpiecznie i czuć, że mają do mnie zaufanie, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Dopiero wtedy mogę ich wprowadzać w taki stan, kiedy na przykład biorą Jeża czy Jamnika i wyprowadzają go na spacer. Na Pradze zaczęli wyprowadzać tego ośmiometrowego Jamnika i gdy spotykali kogoś znajomego, to szczekali (śmiech). W jakim stanie euforii znajdują się ci ludzie, że w ogóle nie mają żadnego poczucia „obciachu”? Najzwyczajniej w świecie fajnie się bawią i nie mają oporów! To jest trochę tak, jak z tańczeniem – wiele osób najpierw musi się upić, żeby swobodnie tańczyć na parkiecie, ale są też takie, przy których czujesz się super dobrze i nawet nie zastanawiasz się, czy tańczysz koślawo.
Iza Rutkowska, Jeż, fot. dzięki uprzejmości artystki
Zabawa i kolor nie są jednak mimo wszystko domeną polskiej przestrzeni publicznej. Czy nie bałaś się, że Twoje projekty będą oceniane jako dziecinne?
Nie, to było świadome. Na przykład dla wielu ludzi Przytulanka była tylko wesołym misiem do przytulania, ale było też bardzo wiele osób, które zrozumiały jej przekaz. Kolejną sprawą jest to, że bardzo się rozprzestrzeniła w mediach, a w takim momencie tracisz kontrolę nad przekazem. Nagle masowe media, które rzadko wiedzą, czym jest sztuka w przestrzeni, zaczynają pisać o twoich projektach na zasadzie: „Jest duży miś, idziemy, skaczemy”. Ten przekaz został zbyt uproszczony.
Iza Rutkowska, Przytulanka, fot. Aleksandra Litorowicz
Nauczyło mnie to, że gdy zostawiasz coś w przestrzeni publicznej, to nie masz już nad tym kontroli. Więc ja mogę sobie mówić o kontekście i tym, co było dla mnie ważne w tym projekcie, ale muszę też pozwolić ludziom na ich własne reakcje. Uważam, że to jest generalnie problem działań w przestrzeni publicznej. Podobne miała choćby Julita Wójcik z Tęczą. To, czym był ten projekt dla niej, to jedno, a to, czym był dla różnych ludzi, to drugie. I zupełnie straciła nad tym kontrolę. Plusem jest to, że przy tego rodzaju doświadczeniach zawsze się czegoś uczysz. W ramach pierwszych działań Fundacji Form i Kształtów zrobiliśmy Plac Zabawiciela na warszawskim placu Zbawiciela. Naszą intencją było przyjazne działanie, a jednak rzuciły się na nas wszystkie media. Z jednej strony „Gazeta Wyborcza” nawoływała, że mamy się przyznać, że to jest antykościelne, z drugiej „Fronda”, która mówiła, że to po prostu obraza uczuć religijnych, bo zmieniamy „Zbawiciela” na „Zabawiciela”. I co ja miałam powiedzieć jako osoba, która ma rodziców katolików uważających ten projekt za super fajny i nie godzący w ich uczucia? Czy w ogóle dyskutować w przestrzeni medialnej, w której wszyscy wymagają od ciebie ostrego stanowiska, a ja jestem pośrodku? To był pierwszy projekt w przestrzeni publicznej, który realizowałam i dzięki niemu mam poczucie, że jestem bardziej wyczulona na problematyczne kwestie.
Iza Rutkowska, Plac Zabawiciela, fot. dzięki uprzejmości artystki
Nauczyłam się, jak dane działanie może być zmanipulowane w przestrzeni medialnej, konfliktując ludzi, stawiając ich po dwóch stronach jakiejś racji, mimo że wcześniej nie interpretowali czegoś w sposób narzucony przez media. Jestem przekonana, że z jednej strony można mówić, że taka Przytulanka czy Jeż są na swój sposób dziecinne albo też odwołują się do tkwiących w nas dziecięcych uczuć i wrażliwości… W moim przypadku celowo unikam na przykład politycznych kontekstów na rzecz pierwotnych, trochę naiwnych i dziecięcych potrzeb każdego z nas. Ja po prostu taka jestem i w to wierzę.
Od ponad roku pracuję z bezdomnymi w ośrodku na warszawskim Ursusie. Po tym, jak poznałam bezdomnego, który – przez rozmowę – zapadł mi głęboko w serce, zgłosiłam się do ośrodka i zwyczajnie zaproponowałam współpracę. Chodziło o działania odnoszące się do przestrzeni publicznej, na przykład do tematu posiadania domu i tego, jak bezdomni operują przestrzenią. Zaczęłam pokazywać im te moje działania. Z czterdziestu facetów, czterech zgodziło się, żeby wziąć udział w projekcie. Dwójka jest wytrwała i, z różnymi problemami, działa. Jak zaczęliśmy rozważania na temat domu, to pomyśleliśmy o ślimaku, który jest taką zwierzęcą metaforą domu i jednocześnie mobilności. Spotykamy się w weekendy i konstruujemy go na strychu pensjonatu dla bezdomnych. Budowanie obiektu też może być pretekstem do nawiązywania relacji, bo ja się z Jerzym i z Robertem bardzo zaprzyjaźniłam. I wiesz, masz bezdomnych i masz laskę, która nie ma pojęcia o bezdomności, przychodzi nagle i co ma powiedzieć? „Cześć, chciałam was poznać i posłuchać o waszych doświadczeniach”? Może to kwestia moich doświadczeń, ale dla mnie to by było takie trochę dziwne. Muszę mieć ten element w postaci budowania czegoś abstrakcyjnego, który nas otwiera. W sytuacji, gdy na przykład jeden z nich mówi mi, że odebrali mu prawa rodzicielskie, to kiedy ta opowieść staje się już dla niego zbyt ciężka, to z powrotem skupia się na budowie muszli ślimaka. I to też jest niesamowite, że mimo tych wszystkich problemów buduje się między nami przedziwna więź – jest nią symboliczne budowanie tej muszli a tak naprawdę naszej relacji. Oprócz tego chciałabym bardzo, żeby ta muszla im w czymś pomogła. Przecież może ona stać się bardzo interaktywnym obiektem, bo można ją zakładać na plecy, można też w niej spać. Muszla jest przeskalowana tak, że właściwie może w niej mieszkać człowiek. Bardzo ciekawe jest to, jak oni się otwierają i w jaki sposób uruchamiają wyobraźnię.
Iza Rutkowska, Ślimak, fot. dzięki uprzejmości artystki
Czy definiujesz swoje działania jakocommunity art?
Jest to dla mnie zawsze z trudne, ponieważ jestem człowiekiem, który działa, a nie opisuje. Niemniej często słyszę, że mój rodzaj działań można właśnie w ten sposób określić. Reaguję sobą na rzeczywistość i na to, co mogę w niej robić. Mam kilka projektów, których nie udało mi się jeszcze zrealizować, mimo że pracuję nad nimi właściwie od kilku lat. I to są gigantyczne projekty bardzo wpływające właśnie na rzeczywistość. Na przykład 120-metrowy wąż, który miał przepełzać przez Pałac Kultury albo gigantyczne żurawie w Stoczni Gdańskiej, którym chcę z ludźmi doczepić skrzydła. To wszystko jest budowane i robione z ludźmi i dla ludzi i może silnie oddziaływać na rzeczywistość w takim wymiarze, w jakim jeszcze nigdy nie udało mi się tego zrealizować. Więc myślę, że ciężko mnie definiować, bo dopiero zaczynam tego rodzaju działania i z pewnością będę je rozwijać.
Iza Rutkowska, Urban Jungle, fot. dzięki uprzejmości artystki
W momencie, kiedy pracujesz na podwórkach i zajmujesz się rewitalizacją poprzez metody artystyczne, spada na ciebie duża odpowiedzialność. Nazywam to działaniami z pogranicza, ponieważ dla mnie zawsze ważna jest architektura i miejsce, w którym działam, ale też dizajn i to, jak instalacja jest skonstruowana i jak wygląda. Myślę, że w dzisiejszych czasach jesteśmy w stanie tak prowadzić warsztaty i budować relacje z uczestnikami, żeby przede wszystkim osiągnąć jakąś ciekawą formę artystyczną. Tu jestem nieugięta, gdyż jest to dla mnie zawsze szalenie ważne. Zatem możesz to nazywać community art – dla mnie to, co robię, obejmuje zagadnienia z pogranicza trzech dziedzin: architektury, dizajnu i performansu. Na przykład ostatniego dnia mojego pobytu we Wrocławiu dzieciaki zrobiły Jeża zadomowionego, czyli poutykały go w oknach, upychając w nich jego kolce. To był bardzo ważny moment, bo to dzieciaki chciały, żeby on tam został… Czyli został przez nie zadomowiony. Miało to, przynajmniej dla mnie, bardzo mocny symboliczny wyraz. A z drugiej strony to była też gra z architekturą tego miejsca. Tak naprawdę nie jest ważne nazywanie tego, co robię. Ważniejsze jest to, że jestem działaczem. Po prostu lubię działać z ludźmi i być wśród ludzi. Lubię reagować sobą na zastaną rzeczywistość. Lubię im pomagać. Oczywiście wymaga to ode mnie wiedzy na przykład na temat tego, jak działają procesy rewitalizacyjne. Czytam, uczę się, interesuję, ale też zwracam uwagę na zwykłego człowieka, który siedzi na ławce i akurat jest mu smutno. Jestem z małej wioski i bardzo ważne jest dla mnie obserwowanie tych szczerych rzeczy w ludziach. Zawsze szukam prawdy w relacjach międzyludzkich. Architektura, dizajn, performance bardzo mnie interesują, ale jako drugorzędne kwestie. Najważniejsze jest dla mnie dotarcie do głębi człowieka.
Iza Rutkowska, Jeż, fot. dzięki uprzejmości artystki
Chciałam podpytać o ten aspekt, który myślę, że bardzo wiele osób interesuje, czyli samej produkcji, realizacji. Jak powstają te gigantyczne obiekty?
To jest tak, że ja szyję. Skończyłam kulturoznawstwo i projektowanie ubioru. Nie studiowałam animacji kultury, ale tak naprawdę to była ona we mnie od zawsze i stała się najsilniejszą częścią moich działań. Czułam też, że muszę znaleźć coś, co wabi ludzi. Jakoś zawsze mnie to bardziej kręciło i zawsze myślałam o tym, żeby robić po prostu takie twory, które by były w przestrzeni. W zależności od projektu dostosowuję pomysł do miejsca, a potem siadam do maszyny i po prostu szyję prototyp. Z Jamnikiem najpierw chodziłam na spotkania z ludźmi, z którymi pracowałam, i pokazywałam im siedem różnych prototypów jamników. Na koniec skleiłam te siedem w jednego. Wymyśliłam, że będzie przecięty na pół, bo podwórko, na którym miał „zamieszkać” jest takie przechodnie. Pomyślałam też, że fajnie będzie niejako zamykać człowieka w tym jamniku, co jest trochę też abstrakcją. Był do niego doczepiony język, żebyśmy mogli szukać języka jamnika, czyli trochę mówić o nietolerancji. Z kolei Jeż składał się z kolców, które trzeba było doczepiać, co dodatkowo integrowało dzieci. Szyję takie małe modele, czasami je wyklejam z plasteliny, czasami robię je z papieru. Jestem dość niecierpliwa i szybko chcę osiągnąć efekt, więc sposób zależy od tego, jak mi będzie najłatwiej skończyć daną formę.
Iza Rutkowska, Jamnik, fot. dzięki uprzejmości artystki
Jak się coś popruje, to zaszywamy, ale często muszę to oddawać do naprawy komuś, kto ma maszynę przemysłową. Bo gdy zszyjesz nitką, w momencie, kiedy dziesięć dzieciaków po tym obiekcie skacze, to już nie działa. To muszą być pancerne rzeczy. Na przykład ostatnio kolec Jeża się przekuł i musieliśmy zaklejać go dętkami, jakbyśmy dziurę w oponie zaklejali. Przytulanka ze swoich podróży po Włoszech, Austrii i Portugalii wróciła cała z plamami. Przeszukałam wszystkie czyszczalnie i w końcu jedna pani powiedziała, że jej szefowa ma taką wielką pralnię w Łodzi, w której czyści wielkie gabaryty. Inaczej po prostu do bębna by się nie zmieściła. I rzeczywiście ją wyprali. Oczywiście niektóre plamy już są nie do sprania, ale to też jest ciekawe, że zostają takie jakby pamiątki na moich instalacjach. Żaden obiekt nigdy nie będzie tak samo ładny, jak pierwszego dnia, ale to jest fajne, że wcale nie musi taki być.
Iza Rutkowska, Przytulanka, fot. dzięki uprzejmości artystki
Jak powstał pomysł na mobilne pomniki? Jaką dyskusję chciałaś podjąć z tradycyjnymi formami upamiętnienia?
Mobilne pomniki powstały w bardzo podobnym czasie do Przytulanki, która też była pracą w kontekście pomników. Zostałam zaproszona do Galerii Kordegarda i wymyśliłam, że byłoby fajnie prace z galerii wyprowadzić w przestrzeń. Oczywiście chodziło mi o to, żeby trochę odciążyć te pomniki i zmienić sposób myślenia o nich. Interesowało mnie, że jest cała masa różnych pomników, koło których ludzie przechodzą i w ogóle nie uświadamiają sobie, że ten pomnik tam jest i kogoś lub coś upamiętnia. Chciałam zrobić coś, co by spowodowało, żeby te miejsca albo pomniki, albo symbole Warszawy nagle się ożywiły. Żebyśmy mogli je traktować jak przyjaciół, z którymi możemy coś robić, i wtedy może ludzie by zaczęli inaczej je postrzegać. Zaczęłam się nad tym zastanawiać i wpadłam na pomysł, żeby wciągnąć ludzi w takie trochę abstrakcyjne myślenie – masz Syrenkę Warszawską, którą możesz wyprowadzić na spacer. Masz Pałac Kultury, z którym możesz pojechać na wakacje. Masz Kolumnę Zygmunta, którą możesz wozić na plecach, tak, by cię chroniła niczym odblask. Chciałam też, żeby te symbole zaczęły krążyć poza Warszawą i żeby ten projekt stał się taką wakacyjną zabawą. Żeby ludzie zabierali pomniki ze sobą na wakacje, fotografowali i przysyłali do galerii zdjęcia pokazujące jak spędzają czas i co z tymi pomnikami robią. To było strasznie fajne, bo mnóstwo ludzi przychodziło i te pomniki ze sobą zabierało. Kiedyś na przykład wycieczka dzieci zabrała je na spacer. Albo chłopiec, który przyszedł z mamą i ledwo na wózek wpakował Pałac Kultury i poszedł z nim na spacer. Trafiły się też osoby, które Pałac Kultury wywiozły gdzieś na wieś. Ludzie rzeczywiście weszli w tę zabawę. Na przykład Syrenka wielkości człowieka była zamontowana na kółkach i można ją było prowadzić na sznurku. Więc nie było tak super łatwo wyjechać z nią na spacer. A ludzie to robili i to było rzeczywiście bardzo fajne, że się w to wkręcili i przysyłali całą masę zdjęć. Ktoś na przykład przysłał zdjęcie z Kolumną Zygmunta na tle Statuy Wolności. Pałac Kultury stał się z kolei obiektem animacji dla dzieciaków na koloniach w Szydłowcu. Ludzie zabierali Syrenkę gdzieś na piknik i, wydaje mi się, że mieli przez to o wiele ciekawsze popołudnie. Zmieniało to też trochę myślenie o tym, jak takie pomniki mogłoby funkcjonować, co można by z nimi robić, żeby bardziej je upamiętnić, jak osoby, które są pomnikami gdzieś w naszej okolicy. Żeby to po prostu trochę zainspirowało do różnego rodzaju zabawy i działań. Chodziło o to, żeby zmienić sposób myślenia o pewnych obiektach.
Iza Rutkowska, Mobilne Pomniki, fot. dzięki uprzejmości artystki
Warszawa, 2016