Rozmowa z
Mariuszem Liblem
Do 1998 roku działałeś w grupie Pinokio, do 2011 w grupie Twożywo i od tego czasu jako indywidualny twórca. Czy mógłbyś pokrótce opisać chronologię Twoich działań w przestrzeni publicznej?
Zacznę od końca, bo moja ścieżka trwa, ale się zmienia. Kiedy zaczynaliśmy z chłopakami (Krzysztofem Sidorkiem i Robertem Czajką – nieistniejącą już grupą Pinokio – przyp.), byliśmy młodymi ludźmi w środku czegoś, co teraz nazywamy dumnie transformacją, a co tak naprawdę było barbarzyńskim kapitalizmem polówkowym, w którym ludzie byli absolutnie skupieni na kumulacji dóbr materialnych. Nie było wtedy tylu możliwości wejścia w kapitalizm i ludzie robili to w sposób impulsywny. Był to rodzaj szaleństwa, amoku. Jako młodzi ludzie patrzyliśmy na to i intuicyjnie coś nam nie grało. Brakowało jakiegoś zamysłu, dopowiedzenia, refleksji na temat tego, co się dzieje z nami – kim jesteśmy, gdzie jesteśmy. Te pytania nie odbiegają od tego, co dzieje się w umysłach młodych ludzi, którzy zostali rzuceni w świat i przekonują się, jak ten świat wygląda. Pojawiają się zawsze. My poszliśmy z nimi na ulicę. Wtedy była to jeszcze przestrzeń, która miała coś wspólnego z ideą agory. Teraz tej przestrzeni wspólnej już nie ma. Nasza aktywność została skanalizowana w prywatność albo technologiczne zabawki, udogodnienia i wielkie postępy, jakimi są media społecznościowe. Dzięki nim możemy się wypowiadać na różne tematy. Natomiast kiedyś rozmawiało się na ulicy, na placach, toczyło się debaty w knajpach. Pewnie cały czas tak jest, ale jeśli chcesz pogadać sobie na jakiś temat, to znajdujesz sobie na to miejsce przede wszystkim w internecie. Z reguły jednak wszystkie te opinie, którym się przypatruję, są powtarzaniem cudzych poglądów, które przyjmuje się za własne.
Pinokio, W hołdzie szablonowi, fot. puszka.waw.pl
Porozmawiajmy właśnie o związkach sztuki publicznej i internetu, net artu. Czy tworzą one jedną wielką przestrzeń komunikacji, czy te przestrzenie się uzupełniają, czy internet jest przedłużeniem przestrzeni publicznej?
Kiedy zaczynaliśmy zabawę z net artem – podkreślam tutaj słowo „zabawę” – medium, jakim był internet, dopiero się tworzyło. Dostępność do niego była bardzo ograniczona. Brakowało mu formy, był jak żywioł. Dziś jest skanalizowany i uformowany. Tak jak byśmy porównali płomień w kuchence gazowej z ogniskiem. W ognisku ten ogień szaleje, dymi, w kuchence gazowej świeci równym płomieniem. Można też zastanowić się, jak zachowujemy się w internecie teraz, a jak zachowywaliśmy się wcześniej. Kiedyś było to skakanie, podróżowanie po różnych stronach, blogach, estetykach. Teraz mamy z kolei duże media, Facebook, Instagram i to właśnie tam rezydujemy. Są one już tak rozbudowane, jakby chciały nam powiedzieć, że są wszystkim. Poza tym w każdym z mediów społecznościowych jesteś czyimś gościem, produktem. Użytkownik nie ma praw – wszystko, co wrzuca na portal, jest własnością jego właściciela, którą może na przykład usunąć albo pokazać tylko jej część. Natomiast na stronach autorskich to ty zapraszasz i pokazujesz, co masz. Decydujesz całkowicie o czym jest mowa. To niezwykle istotne, bo wytwarza trochę inną hierarchię „dziobania”. Wyobraźmy sobie, że w tym nieuformowanym żywiole można wszystko. Część naszych net artów teraz kwalifikowałaby się pod paragrafy. Wtedy nie było tych paragrafów dotyczących na przykład spamowania. Kiedyś projekty net artowe polegały na przesyłaniu komuś jakichś danych i wysyłaniu nieznajomym ludziom wiadomości w stylu „uśmiechnij się” czy „dzisiaj jest dobry dzień”. Teraz, w czasach marketingowego spamu, takie działanie byłoby niemożliwe.
Internet i przestrzeń publiczna podobnie się też degenerują, z zastrzeżeniem, że internet zdegenerował się dużo szybciej. Miasta postawiły na estetykę, chcą dobrze wyglądać z zewnątrz, mieć śliczne fasady. A street art brudzi elewację. Żeby temu przeciwdziałać, zostały wprowadzone różne prawa. Zmieniła się na przykład kwalifikacja czynu z wykroczenia w przestępstwo, pojawił się monitoring. Podobne rzeczy miały miejsce w internecie. Nie ma już możliwości bezkarnego pokazania tam jakiejś treści. Przykładem jest deface strony – włamujesz się na stronę i to, co widzisz na niej na dzień dobry, wymieniasz na jakiś inny obrazek. To nie jest hakowanie, bo ono pojawia się, kiedy wejdziesz w czyjś system i pobierasz jego dane. Deface strony to nie jest żadne hakowanie. To jest raczej tak, jakbyś namalowała komuś szablon na elewacji. Takie działanie w internecie jest niedozwolone. Idzie się za to do sądu, a potem do więzienia. A więc i pod tym względem przestrzeń publiczna i przestrzeń internetu się zasklepiają.
Powiedziałeś jak zmienia się przestrzeń miejska. Kiedy zaczęliście tworzyć w przestrzeni publicznej, byliście prekursorami tych działań, zanim została ona zalana boomem komunikatów i nasycona wizualnie tak jak dziś. Czy też pod tym kątem mógłbyś opowiedzieć, jak wyglądały te początki w „czystszym” mieście?
To jest już takie kombatanctwo. Kiedy zaczynaliśmy, na ścianach były tylko szablony z lat 80., co zresztą nam się podobało – takie z uśmiechem, humorem, dystansem, krytyczne względem totalitaryzmu. Wraz z nami narodził się ruch graffiti. Czyli w pewnym momencie zaczęło pojawiać się, jak to nazywam, spaghetti. I to spaghetti było łatwiejsze – tutaj trzeba było ten szablonik wyciąć, mieć teczuszkę na ten szablonik i tak dalej.
Twożywo, Kra kra kradnij, fot. puszka.waw.pl
My wtedy też po prostu chcieliśmy coś robić. Ta aktywność mogła wyglądać zupełnie inaczej. To mogła być muzyka, to mogła być polityka. Jako młody człowiek musisz wybrać, gdzie twoja ekspresja będzie miała ujście. Ale musiała gdzieś pójść. Skład osobowy też był bardzo istotny, że to właśnie te osoby się zebrały i poznały. W innym składzie pewnie poszłoby to w inną stronę. Początki zawsze się idealizuje, młodość to czas, kiedy wszystko jest możliwością, a nie koniecznością, gdzie żyje się jeszcze trochę na konto cudze, nie na własne. I wszystko jest pierwsze – pierwsza miłość, pierwszy mural. Może mi to zaburzać obiektywność tego, co było.
Twożywo, Zaślepieni formą, fot. puszka.waw.pl
Jak postrzegałeś zmiany, które następowały po was, jeśli chodzi właśnie o street art?
Vlepki umarły przez autoteliczność, czyli skupienie się na sobie. Młodzi ludzie, którzy wchodzili w tę zabawę, z niejasnego powodu zaczęli robić naklejki głównie o naklejkach. Powielając zresztą trochę błąd graffiti, bo graffiti jest przecież adresowane do samych grafficiarzy – tylko oni potrafią je odczytać. Nie trzeba było też długo czekać, żeby gracze polityczni czy marketingowi dostrzegli, że vlepka jest bardzo łatwym, dostępnym i sympatycznym medium do ich własnej reklamy czy propagandy. No i pojawiły się takie haniebne rzeczy jak np. naklejki wyborcze w dużej ilości. Było więc trudno się przebić. My działaliśmy w małych grupach, a tu nagle przychodził polityk, drukował na offsecie kilkaset tysięcy naklejek, miał swoje młodzieżówki i rozklejał od góry do dołu. No i co z tym robić?
Naklejki od zawsze były związane z komunikacją miejską. Kiedy my kleiliśmy, pojawiło się metro. To było coś, na co Warszawa czekała kilkadziesiąt lat. Wszędzie były kamery, nawet ta powierzchnia była trudna do naklejania. Teraz zresztą tak samo jest w autobusach. Wszystko to są jednak jedynie kwestie formalno-organizacyjne. Najważniejsze żeby spytać, po co to się robi, a nie skupiać na medium, które tak naprawdę nie ma znaczenia. Te same treści można wyrazić przez śpiew, teatr, rzeźbę. Jak popatrzysz na to, co robiliśmy, to zobaczysz, że skakaliśmy po różnych mediach. Oczywiście amatorsko, bo jeśli chcesz w coś wejść, to zajmuje lata. A my zrobiliśmy pięć filmów animowanych – we dwóch czy trzech – podczas gdy film animowany realizuje zwykle kilkadziesiąt osób. Tak samo jest z innymi rzeczami. Budżety, produkcje, czas. Nie chcieliśmy poświęcać filmowi animowanemu roku, tylko na przykład miesiąc.
Street art, podobnie jak internet, także się skanalizował – są festiwale, nagrody, pojawiła się cała ta otoczka. Kiedyś, gdy malowaliśmy murale, ludzie pukali się w głowę i mówili: „Po co to robicie, komuniści tak robili”. Kiedy patrzę teraz na tę przemianę, to fajnie, że zjawisko street artu tak urosło i stało się ważne. Tylko że jego sukces stał się też gwoździem do trumny. Według mnie street art utracił spontaniczność, zniknęły powody, dla których się go robi. Miał być oddolny, a stał się odgórny. Przy okazji jest dziś w dużej mierze rzemiosłem, w którym dzieło jest dobre, kiedy jest ładne, estetyczne i, co za tym idzie, podobające się dużej ilości osób. Według mnie nie o to w street artcie chodzi.
Prezydent Komorowski w trakcie kampanii robił sobie zdjęcia pod muralem. Odsłanianie murali przez włodarzy trochę przypomina socjalizm. Powstają murale jubileuszowe, persona ma swój rok, więc wszędzie epatujemy jej wizerunkiem. Ludzie jeszcze nadal myślą, że to jest oddolne, co nie jest prawdą, bo opiera się na projektach, budżetach, grantach, właścicielach, konserwatorach, zadanych tematach. Projekt musi przejść tyle etapów i do tylu rzeczy się dopasować, że gdzieś na końcu wychodzi takie ładne coś o niczym. Wydaje się też, że jak ktoś maluje murale, to i przy okazji tynk i styropian położy. Miałem taką sytuację, że pokazano mi ścianę, na której miałem malować, a później dziwiono się, że nie naprawiłem komina. Mieszkańcy byli zszokowani.
Twożywo, Człowieczy los, fot. dzięki uprzejmości grupy
Jak powiedziałeś, przywiązanie do danego medium wydaje się drugoplanowe wobec Waszej intencji, którą było wyjście do mieszkańca z danym komunikatem. Często też przenosiłeś różne motywy graficzne na różne media. Co więc zmienia się w przypadku wyboru konkretnego medium?
Wszystko się zmienia. Zrobiliśmy kilkanaście słuchowisk, krótkich form audio. To zupełnie inny język niż litera, kształt, plama, kolor, kompozycja i rządzi się innymi prawami. Nie masz już tylko dwóch wymiarów, ale nagle dochodzi czas, natężenie dźwięku. Zupełnie coś innego wyciągasz z siebie. Od samego początku byłem osobą, która nie przywiązywała szczególnej uwagi do medium. Nie wiem czy to dobrze, czy źle. Dzięki temu to, co robiliśmy było pewnego rodzaju przygodą i poznawaniem innych rzeczy. Były sprawy, których nie ruszaliśmy, jak np. rzeźby. Trzeba znać swoje możliwości i ograniczenia. Ale pozostałe rzeczy udało się przynajmniej liznąć.
Wiele waszych prac opiera się na grach typograficznych.
Szukaliśmy w języku, literach jako nośnikach sensu mniej lub bardziej ukrytych albo poetyckich metafor, dwuznaczności, gier znaczeń, które są pomiędzy sobą, a po ich wyciągnięciu na wierzch samo jedno słowo zaczyna grać. Jest taka praca Wszystko i w środku wyciągnięty wyraz „zysk”. Zwyczajny prosty zabieg innym kolorem. I nie jest to zabawa krojem czcionki. Musi być jakiś balans oparty na poczuciu harmonii, zamyśle kompozycyjnym. To takie uniwersum, które tworzysz. Nie możesz dać wszystkiego w lewym dolnym rogu i zostawić na środku białej plamy. Będzie przeciążało. Dlatego zawsze uważałem, że temu co robię, bliżej jest do komunikacji z elementami artystycznymi niż sztuki z elementami komunikacyjnymi.
Twożywo, Zysk, fot. dzięki uprzejmości grupy
Czym była dla ciebie współpraca z Zewnętrzną Galerią AMS? To też było pionierskie działanie, które wpłynęło na ówczesny kształt sztuki w przestrzeni publicznej.
Była to o tyle ważna sprawa, że destylowaliśmy tam nasz docelowy styl – z prymitywnego mazania pisaczkami po karteczkach w dojrzałe myślenie o typografii, o obrazie. Było to możliwe tylko dzięki temu, że dostaliśmy od AMS dwa nośniki, co obligowało nas do zrobienia dwóch nowych projektów miesięcznie. Przez parę lat żyliśmy w rytmie – miesiąc projektowania, po którym był jeden dzień naklejania. Mijał miesiąc, ale trzeba się było przygotować na następne działania. Wpakowaliśmy się w taką sytuację z dyscypliną. Dzięki temu wydarzyło się wiele ważnych rzeczy. AMS miał dwa nośniki w centrum Warszawy, ale robił też po kilkaset bilbordów na terenie kraju, na których pokazywał sztukę współczesną, np. prace Katarzyny Kozyry i innych znanych postaci. Trzeba było mieć dobrego nosa do tego, kogo zaprosić. Myślę, że był to dobry wstęp do tego, czym jest galeryjna sztuka współczesna. Nie wszyscy artyści dobrze poradzili sobie z tym, że są na bilbordach. Trochę inaczej pokazuje się pracę w galerii, trochę inaczej w mieście. Ale i tak uważam, że było to bardzo fajne przedsięwzięcie, do tego czysto altruistyczne, a przynajmniej bardziej niż druga edycja prowadzona już przez Agorę. W drugiej edycji mieli projekt z ASP w Trójmieście. Poszło to w stronę konkursu, a tematy były narzucone przez mądrych ludzi. To duża różnica, podobnie jak we współczesnej galerii. Dziś bardzo mało jest wystaw, które mówią o tym, co artysta myśli, sądzi czy uważa za ważne. Większość wystaw to albo wybór z puli tego, co już kiedyś zrobił, albo prosi się artystę o wypowiedź na jakiś zadany temat. Dla ludzi nie ma różnicy. Ale to jest bardzo istotne, czy on mówi od siebie, czy może partycypować w wystawie wyłącznie wtedy, kiedy dopasuje się do tematu. Wszystko to jest częścią fenomenu soft power („miękka siła” – przekonywanie za pomocą kultury, wartości i idei, pozwalająca na nieużywanie siły – przyp.) i zabija wolność w sztuce. AMS w pierwszej edycji nie mówił artystom, co mają robić, w nic nie ingerował. Jestem im dozgonnie wdzięczny, bo inaczej bym się zniechęcił.
Twożywo, Kiedy wreszcie będzie wojna, fot. dzięki uprzejmości Marka Krajewskiego
Jak postrzegasz więc tę rolę artysty, czym ona powinna być?
Sztuka przeżywa kryzys. Zaufanie do artystów i chęć odbioru ich twórczości są coraz słabsze. Ludzie widzą, że twórcy rzeczywiście uczestniczą swoimi metaforycznymi metodami w debacie publicznej, jednak tak naprawdę, w większości przypadków, jest to działanie polityczne. Skoro możesz zrobić wszystko, dlaczego masz się bawić w tę wojenkę? Społeczne zaangażowanie nie oznacza przecież opowiedzenia się po któreś stronie konfliktu, tylko dostrzeżenie i wskazanie pewnych rzeczy, mimo że możesz być w tym być naiwny, ograniczony. Tym jest według mnie sztuka, a nie robieniem czegoś na zlecenie.
Mariusz Libel, Osoba, fot. dzięki uprzejmości artysty
Gdzie sytuujesz się na mapie polskiej sztuki? Nie ukończyłeś ASP, czy czujesz się twórcą naiwnym?
Tak. Nie widzę siebie na żadnej mapie. Kiedyś miałem bardziej radykalne poglądy na ten temat, jednak ilość kompromisów, które podjąłem przez lata, pokazała mi, jakie to wszystko jest skomplikowane i od siebie zależne. Najważniejsze jest pytanie – po co się tworzy? Jeśli to co robisz wypływa z ciebie i zachowasz w tym uczciwość i autentyzm, to jesteś w stanie zachować twarz nawet w najgorszym możliwym medium. Po prostu musisz mieć kręgosłup – to jest najistotniejsze. Jeśli go posiadasz, możesz pozwolić sobie na kompromis. Pracując w Twożywie od zawsze to wiedziałem. Przez lata zawieraliśmy kompromisy wewnątrz grupy, więc kiedy pracowaliśmy z instytucją to, nauczony kompromisu, lepiej wiedziałem, gdzie mogę sobie na co pozwolić. Jest pewien moment, gdy już się sprzedałeś, gdy już śpiewasz na tym wiecu wyborczym i robisz plakaty dla jakiegoś pana, który obiecuje, że zrobi z tego kraju raj. Proponowano nam zrobienie kampanii wyborczej. Było to już jednak poza naszą granicą. Pojawia się tu słowo moralność, która uważana jest swoją drogą za serce filozofii i, w odróżnieniu od etyki, dotyczy jednostki, tego, co się wewnątrz ciebie dzieje. Kiedy się ją posiada i jest się jej wiernym, to potem, po latach, możesz na siebie spojrzeć w twarz.
Wspomniałeś o pracy z instytucją. Jaki masz stosunek do instytucji i jak ci się z nimi pracowało?
Nieważne jak się nazywa instytucja, ważni są ludzie w środku. Niektórzy są otwarci, inni zestresowani, zamknięci. Czasami w instytucjach, w których na pozór wygląda, że będzie makabra, są fajni ludzie. Czasami odwrotnie, panuje w nich na przykład cenzura. W wyluzowanym stowarzyszeniu panuje po prostu mentalny faszyzm. Ludzie boją się o własne stanowiska, boją się na zapas. Wyobrażają sobie, że ktoś, nawet nie wiadomo kto, przyjdzie, zobaczy wystawę, napisze artykuł i moja posada będzie zagrożona, a ja mam przecież kredyt na mieszkanie. Oczywiście nikt ci tego nie powie. To „bo to może kogoś urazić” jest właśnie tym, co rozmontowuje jakąkolwiek moc sztuki Czarny kwadrat na białym tle (nieprzedstawiający obraz Kazimierza Malewicza – przyp.) też może kogoś urazić. Idąc tym tropem, wybieramy bezpieczne motywy, które już kiedyś gdzieś się pojawiły. Powtarzamy stylistycznie i semantycznie coś, czym na pewno nikogo nie oburzymy. Można się zadziwić, co kogoś może urazić. Mieliśmy taką sytuację, że nie zrealizowaliśmy pracy malowanej przez dzieci ze względu na autocenzurę. Kogoś jednak uraziła.
Kim jest odbiorca twojej twórczości, jaki masz stosunek do swojego odbiorcy?
Mówiąc najprościej, on jest każdym i traktuję go jakbym z nim rozmawiał, jakby siedział przy stole i piłbym z nim kawę. Nie traktuję go ani z góry, ani z dołu, nie próbuję się mu przypodobać, nie widzę go ani pod sobą, ani nad sobą, o ile to możliwe. Jeśli używam jakiegoś słownictwa, to nie krępuję się go użyć w pracy, chociaż ktoś mi na przykład mówi, że ludzie nie wiedzą, co znaczy „emanacja”. Ale czy nie mają prawa się dowiedzieć? A to właśnie robi reklama – zaniża, żeby jak najwięcej ludzi zrozumiało. Kiedy ktoś wypuszcza takie komunikaty przez lata, to kastruje mentalnie całe społeczeństwa, pozbawia je możliwości rozwoju. I nie jest to zresztą wyłącznie problem reklamy, ale całej kultury. Z jednej strony artyści popadają w hermetyzm. Bawią się już sami ze sobą albo z grupą swoich znajomych – możesz się przyłączyć lub nie. I tak tego nie rozkodujesz, bo tego nie znasz. Albo zaniżają próg wejścia, czyli robią rzeczy atrakcyjne – gładkie, kolorowe, banalne, estetyczne i powielają błąd reklamy. Wtedy to wspólne poznawanie rzeczywistości się gubi. Na tym właśnie polega kłopot konstrukcyjny sytemu, w którym żyjemy. Kiedyś toczyła się debata o demokratyzacji sztuki. Ci, którzy byli jej przeciwni zapowiedzieli, jakie to będzie miało konsekwencje. Z kolei, gdyby nie demokratyzacja sztuki, nie byłoby street artu i nie byłoby mnie. Gdyby nie nastąpiło otwarcie na wszystkich, sztuka dalej by się kisiła na salonach wśród majętnej burżuazji.
Jaki jest Twój stosunek do „śmierci” Twoich prac w przestrzeni publicznej? Stworzyłeś ich bardzo wiele.
Jak najbardziej pozytywny i chyba podobny, jak stosunek do ludzi, których znasz. Wiesz, że odejdą, ale cieszysz się, jeśli zostają z tobą jak najdłużej. O murach organizatorzy mówią, że mogą im zagwarantować pół roku lub rok „życia”, ale i tak się na to godzisz. Okazuje się potem, że taki mural pokutuje na tej ścianie dziesięć lat, po czym burzą dom albo go ocieplają. I co wtedy? Cieszę, że był tam dekadę, a nie rok. Tak jak rozwalali Daszyńskiego (rozbiórka kamienicy przy rondzie Daszyńskiego, z muralem Twożywa Jeszcze świadomy na jednej ze ścian – przyp.). Fajnie, że w tak pięknym miejscu tak długo żyła ta trochę trudna praca. Ostatnio w jakimś zaułku znalazłem nasz wczesny szablon w bardzo dobrej kondycji. Ucieszyłem się, że gdzieś tam sobie jest na górnym Mokotowie, schowany z tyłu. To jest tak, jakbyś znalazła swoje zdjęcie z liceum albo jakiś swój zapisek w książce. Pokazuje też, jak się zmieniłeś – teraz jestem zupełnie gdzie indziej i nie zrobiłbym takich szablonów. Dobrze sobie przypomnieć, skąd się przychodzi.
Twożywo, Jeszcze świadomy, fot. dzięki uprzejmości grupy
Na pracy Antychryst będzie Artyst ludzie zamalowywali przedrostek „anty”. Praca wywołała kontrowersje, podobnie jak Maria Materia. W instalacji na Książęcej Gorzkie żale także odnosisz się do religii, ale w inny sposób.
To bardzo różne prace, o zupełnie innych rzeczach. Antychryst jest o człowieku i o wolności.
Pinokio, Antychryst będzie artyst, fot. dzięki uprzejmości grupy
Maria Materia dopiero na trzecim, czwartym planie w naszym zamiarze miała w ogóle poruszać kwestie religijne. Oprócz niej był tam Hedon i kilka innych nowych bóstw. Najważniejsze było pokazanie, że nie ma czegoś takiego jak ateizm. On istnieje tylko jako słowo. Według mnie jako ludzie jesteśmy z natury bardzo religijni. Tylko, że mamy takich dziwnych bogów, którzy się nie nazywają bogami, ale pełnią funkcję bóstwa, bo dana osoba poświęca im najwięcej czasu, uwagi albo uważności. Może to być przyjemność, kumulacja dóbr, porównywanie się do innych, wygląd. Podobnie jak w greckiej mitologii, gdzie każde bóstwo reprezentowało jakąś część ludzkiej psychiki. W naszych czasach ta materia – to złudzenie, które połyskuje, cały ten blichtr urósł do rangi czegoś wyjątkowego i tak potężnych rozmiarów, że w naszych głowach zostało to ubóstwione. Maria Materia miała pokazać, że możesz nie wierzyć w tego tytularnego boga, ale uważaj, komu służysz, bo zawsze jest coś najważniejsze. Jeśli tego czegoś nie ma, to nie ma ciebie, bo nic nie robisz, bo nic nie ma sensu. Czymś takim była Maria Materia. Nie była atakiem na Matkę Boską Częstochowską. Jeśli ktoś to odebrał w ten sposób – trudno, jego sprawa, jak to mawiają: „wszyscy przeglądamy się w dziełach sztuki”. Dlatego zrobiliśmy to na karcie kredytowej, a nie w formie jakiegoś dewocjonalia.
Twożywo, Maria Materia, fot. dzięki uprzejmości grupy
Instalacja na Książęcej w ramach Festiwalu Gorzkie żale była na pewno bardziej poważna. Próbowałem tam pokazać, czym jest w naszych czasach pasja. I rzeczywiście, jest to praca o moim stosunku do objawienia wprzegniętego w dogmat Kościoła, ale również o konfrontacji metafizycznej utopii z namacalnym i często okrutnym realizmem. Przyjąłem sakramenty, jak prawie każdy w tym kraju, ale nie praktykuję. Cieszę się jednak, że je mam – bo rozumiem dzięki nim, skąd wyrastam i też dzięki nim lepiej rozumiem naszą kulturę, która w Polsce wynika w dużej mierze z religijności. Mesjanizmu także nie da się zrozumieć, nie znając Nowego Testamentu.
Mariusz Libel, Gorzkie Żale, fot. dzięki uprzejmości artysty
W tych pracach nie chodzi o powielanie dobrze znanych motywów, tylko o ponowne dostrzeżenie, czym one są. Mniej lub bardziej metaforycznie. Na tej samej zasadzie zrobiłem np. pracę w Muzeum Powstania Warszawskiego (mural Wolność – przyp.). To, co jest na placu Teatralnym, też wiąże się z powstaniem, ale brakuje tam orzełków, czołgów, samolotów, swastyk, płonącej Warszawy, tych wszystkich elementów powstańczej estetyki (mural Skok w wiarę).
Mariusz Libel, Skok w Wiarę, fot. dzięki uprzejmości artysty
Zrobiłeś także mural na ziemi, czyli Ziemiala?
Dla mnie Ziemial o tyle fajna i nowa rzecz, bo pierwszy raz na ziemi. Są też dwie perspektywy, dolna i górna. Chcąc nie chcąc, zahacza też trochę o community art. Rzeczywiście było tam „kolorowo”. Kiedy sobie wyobrazisz, że jesteś tam sam, panie z dziećmi znikają i pojawia się „druga zmiana” – wieczorni goście – to rzeczywiście było specyficznie. To była taka przygoda i odczarowanie osób żyjących po tamtej strony Wisły (Ziemial był realizowany na Targówku – przyp.). Wiesz, ja jestem jeszcze z tego starego sznytu – „tu jest Warszawa, tu jest Praga”.
Mariusz Libel, Ziemial, fot. dzięki uprzejmości artysty
Czy udaje ci się żyć tylko z twórczości?
Tak, ale jest jeden warunek – wspominany już kompromis. Udawało nam się przez lata wdrożyć model, w którym projekty rzemieślnicze dają nam środki na utrzymanie i realizację własnych autorskich projektów. Działało to jak przeplot – dla kogoś okładka, dla kogoś logo, a dzięki temu projekt czy animacja. Gdybyśmy robili tylko autorskie projekty, to musielibyśmy iść do normalnej pracy. A gdybyśmy projektowali tylko dla pracy, nie byłoby działań autorskich i nie wiedzielibyśmy, kim jesteśmy. Bylibyśmy tylko tym reaktywnym „czymś”.
Jak ważny jest kontekst miejsca w Twoich pracach?
Są pewne miejsca, które są mniej lub bardziej neutralne. Moje prace też były jakimiś kompromisami. Na przykład na Sanepidzie (mural Czystość jest? na budynku Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej – przyp.). Co zrobić, żeby oni byli zadowoleni, a my żebyśmy wyciągnęli z danej sytuacji i miejsca coś dla siebie? Sanepid nie zamalował tego muralu.
Twożywo, Czystość jest?, fot. dzięki uprzejmości grupy
Są takie miejsca jak cmentarze, kościoły, szpitale, szkoły, których obecność trzeba mieć głęboko na uwadze. To często myślenie na zasadzie kartki A4. Narysowałem projekt, a teraz szukam ściany, żeby go sobie zrobić. A przecież nie jest to dobry pomysł na wszystkie miejsca. Są takie blokowiska, gdzie blok w blok jest to samo, więc nowy pomysł jest czymś fajnym. Ale szybko staje się jakąś makro-ikonografią. Twoją pracę widzi wielu ludzi, tysiące razy i trzeba to uszanować, ale gdzieś musi być miejsce dla wolności.
Twożywo, Wolność, fot. dzięki uprzejmości grupy
Czym się aktualnie inspirujesz?
Akurat teraz jestem w dziwnym okresie… Po latencji i rekonfigurowaniu siebie, przyszedł czas większej aktywności. Przede mną trzy duże projekty w tym roku, do których zacząłem się dość intensywnie przygotowywać. Ładnie się dzielą. Jeden jest o przeszłości, jeden o teraźniejszości, a trzeci o przyszłości. Symultanicznie zajmuję się więc trzema wielkimi otchłaniami. Teraz tym żyję.
Warszawa, 2016