Rozmowa z
Danielem Rycharskim
Magda Grabwska: Kurówko – wieś Twoich dziadków i rodziców, Twoja rodzinna wieś, do której powróciłeś po studiach w 2009 roku. Opisz proszę to miejsce.
Daniel Rycharski: Kurówko to mała, typowo rolnicza miejscowość. Dla wsi w Polsce charakterystyczne pozostaje to, że mieszkańcy utrzymują się jeszcze z pracy na roli, prowadząc tak zwane małe rodzinne gospodarstwa. Polscy rolnicy nigdy nie chcieli tworzyć przedsiębiorstw i stawać się, tak jak chciałaby Unia Europejska, farmerami. Woleli mieć mniejsze poletko i produkować na potrzeby własne i swoich rodzin tak, żeby przetrwać. I Kurówko jest właśnie taką typową miejscowością, w której większość mieszkańców to są drobni rolnicy uprawiający małe, coraz mniejsze, podzielone poletka. Natomiast trend farmerski jest też zauważalny – pojawili się bowiem bogaci rolnicy z zewnątrz, z innych miejscowości, którzy skupują ziemię. Wtedy ci mniejsi rolnicy, którzy ją sprzedają, muszą przenieść część swoich dochodów z innego miejsca, i na przykład zaczynają pracować w mieście. W praktyce to wygląda tak, że każdy ma swoją ziemię, produkuje na własny użytek, ale żeby przeżyć, musi dorabiać np. w Sierpcu czy w Płocku, gdzie pracuje się w Petrochemii. Natomiast w Kurówku głównie uprawia się zboża, ale jest tam też bardzo dużo pastwisk, na których wypasa się krowy. Rolnicy sprzedają także mleko do zlewni.
Są trzy miejscowości, w których pracuję. W Kurówku powstają projekty bardziej wspólnotowe, w Gorzewie bardziej krytyczne, natomiast w Smorzewie – to jest ta miejscowość, w której pracuję w tym roku – powstają te związane z religią i duchowością. I to jest taki trójkąt. Kurówko rzeczywiście było takim pierwszym miejscem, do którego powróciłem po studiach. Darzyłem je dużym sentymentem. I tu trzeba sięgnąć do jego historii. Było wsią pańszczyźnianą, czyli był dziedzic, szlachcic, który miał dwór. Obecni mieszkańcy Kurówka są potomkami służby. Nie mieszkali w dworze, tylko w tak zwanych czworakach, takiej biednej dobudówce do dworu. Później, po reformie rolnej w '45 roku, ziemie szlacheckie zostały podzielone między mieszkańców czworaków. Przeprowadzili się więc do dworu, a wśród nich moja babka i moje wujostwo. 90% mieszkańców Kurówka i całej okolicy to jest moja rodzina, bliższa lub dalsza. To też jest kluczowe dla zrozumienia moich projektów artystycznych i tego, co tu robię.
Kurówko było pierwszym miejscem, w którym zacząłem pracę, dlatego że ludzie byli sympatyczni i mili. Pamiętali mnie z dzieciństwa, że byłem osobą wrażliwą, że malowałem, rysowałem, byłem kojarzony z jakąś plastyką. Faktycznie, moje pierwsze projekty to były właśnie projekty w przestrzeni publicznej. Traktowałem Kurówko bardzo laboratoryjnie, jak wielką pracownię. Na przykład robiłem taki projekt, że z moją babką z Kurówka razem gotowaliśmy kisiel w ogromnych dwudziestolitrowych garach. Wylewaliśmy go na stosy kamieni i robiłem z niego takie bulgoczące farbą wulkany. Wtedy pewnie mógłbym coś o tym powiedzieć, ale w tej chwili już nie pamiętam, co miałem dokładnie na myśli (śmiech). Było kilka takich rzeczy, takie pierwsze formy kapliczek, no a w pewnej chwili zacząłem malować zwierzęta. Kurówko to był początek, ale w którymś momencie stwierdziłem, że to miejsce stało się już dla mnie przestrzenią zbyt rozpoznaną, trochę zbyt bezpieczną. Wiedziałem, jak to wszystko działa, co mogę zrobić, jak zrobić projekt, żeby zainteresować nim ludzi. Wypracowałem sobie rodzaj metody. To rozpoznanie jest bardzo ważne. Nie wystarczy, że pochodzisz z danej miejscowości i masz kredyt zaufania, bo jesteś na przykład członkiem rodziny. Musisz poszukać czegoś, co ludzi zainteresuje – co jest związane z ich życiem, pracą. Teraz myślę, że było to troszkę naiwne, że bardziej skupiałem się na tych ludziach, na ich potrzebach, ich obawach, ich życiu, ich marzeniach, niż na samym sobie. Ta druga czy trzecia faza projektów w Kurówku to już był moment, kiedy zacząłem szukać w tym wszystkim siebie. Kontakt ze światem sztuki i kultury pozwolił mi spojrzeć na swoje miejsce w tych działaniach z pewnej perspektywy. To się stało już po tym, jak moje projekty gdzieś zaistniały. Zacząłem je modyfikować. Aktualne są już zupełnie inne. Ale to już jest faza czwarta.
Ta druga faza, czyli projekty dla mieszkańców, projekty dla Kurówka – mówiłeś, że miałeś kredyt zaufania, że wszyscy Cię znali i byłeś swój. Konsultowałeś swoje projekty z mieszkańcami i tworzyłeś nowe święta dla mieszkańców, chciałeś stworzyć nową tradycję.
Ale w oparciu o stare tradycje.
Jak dokładnie angażowałeś mieszkańców w te działania? Pewnie wielu artystów chciałoby mieć taki odbiór jak Ty.
A niektórzy chcieliby mieć wręcz odwrotny, czyli coś sprowokować. Faktycznie, w pierwszych projektach zależało mi na tym, żeby ludzi zainteresować tym, co robię. Chciałem, żeby im się to podobało. Szukałem odbiorcy. Gdy zaczynałem w latach 2009-2010, a nawet w 2011 roku, nie śniło mi się, żeby robić wystawy w Warszawie, w Toruniu, za granicą, gdziekolwiek. Coś takiego by mi nawet przez myśl nie przeszło. Uważałem, że skoro nie za bardzo mam szansę gdzie indziej, to przynajmniej tu coś zrobię. Naprawdę tak wtedy myślałem. Po drodze zacząłem odkrywać, że daje mi to dużą satysfakcję. Nie bez znaczenia jest też to, że pracowałem na uczelni i mogłem sobie na to pozwolić. Nie musiałem martwić się o pracę, zarobek czy sprzedaż prac. Miałem sporo wolnego czasu.
Kiedy planowałem pierwsze projekty, czyli malowałem te zwierzęce hybrydy, mieszkańcy byli zaintrygowani, zaciekawieni tym, co robię. Kurówko jest w momencie kryzysowym. Jeszcze niedawno były takie miejsca, w których ludzie się spotykali, jak przystanek autobusowy. Wcześniej działał teatr wiejski, który był od początku do końca tworzony tylko przez ludzi z Kurówka. Była w nich tęsknota za czymś. Teraz myślę, że chodziło w ogóle o spotkanie. Tak więc w Kurówku był podatny grunt, by do tego spotkania wrócić za pomocą sztuki. Ale prawdopodobnie gdybym nie używał sztuki, to mógłbym to zrobić za pomocą czegoś innego. Dlatego, że teraz większość wsi jest pustynią kulturalną. Nie ma kina, nie ma teatru, nie ma galerii, nie ma nic prócz telewizora. Kiedy mieszkańcy zobaczyli, że maluję coś, co jest dziwne i zagadkowe, a jednocześnie jakoś rozpoznawalne, zainteresowali się tym na tyle, że zaczęli mnie zapraszać do swoich obejść – w taki intuicyjny, podświadomy sposób. Może chodziło o to, żeby udekorować te miejsca. Zawsze powtarzam, że dla mnie to było raczej działanie symboliczne. Po pierwsze chodziło mi o to, że szopka, która była szopką, a teraz jest szopką z lisokrólikiem, już nie jest tą samą szopką. Zresztą oni później też mi to mówili, że niewiele niby się zmieniło w przestrzeni, ale tak naprawdę wszystko się zmieniło przez namalowanie tego lisokrólika. Ludziom się spodobało, więc zaczęli mnie zapraszać do różnych miejsc. Pierwszy był pan Osicki, który niedawno zmarł. Później następny sąsiad i tak jakoś poszło. Nawet nie przyzwyczajałem się do tego projektu, nie uważałem, że to jest jakieś szczególnie ważne ani potrzebne. Raczej traktowałem go jako zapowiedź czegoś. Przeczuwałem, a potem już wiedziałem, bo zaczęłam robić research, który był bardzo potrzebny. I tym się różnię od artystów-outsiderów – robię research, próbuję się dowiedzieć, czy ktoś zrobił już coś podobnego, czy jest gdzieś coś podobnego.
Daniel Rycharski, mural, fot. dzięki uprzejmości artysty
Jak dochodziłeś do tej metody?
Na pewno pomogła mi szkoła. Teresa Bujnowska i Grażyna Brylewska – profesorki z Wydziału sztuki UP w Krakowie powiedziały, że robię w sumie podobne rzeczy do Grupy Lucimskiej. Na tyle mnie to zafascynowało, że się z nimi skontaktowałem. Byłem wtedy po kilku projektach w Kurówku i trochę bałem się, że oni za bardzo mnie zainspirują, bo to są ludzie, którzy mają 30 lat dorobku. Pojechałem do Torunia, poznałem się z Wiesławem Smużnym i Witoldem Chmielewskim, który napisał recenzję mojej pracy doktorskiej. Tak więc research był potrzebny. Biblioteki, internet, ale przede wszystkim wyjazd do Torunia, gdzie poznałem tych artystów. Pytałem wszystkich znajomych, szukałem informacji na ten temat. Chodziłem też po tak zwanych artystach lokalnych w Sierpcu i w okolicach. Tam była namiastka zagłębia naiwnych rzeźbiarzy ludowych. Chodziło mi o to, żeby nie stać się takim artystą outsiderem. Jak ci rzeźbiarze, którzy są na uboczu, gdzieś sami wycinają, malują. Spotykałem się z nimi cały czas. Nie wiem, czy w tej chwili tak bardzo by mi na tym zależało. Może byłem wtedy bardziej idealistyczny. Martwiłem się, że ci ludzie nic nie mają. Nie dość, że jest bieda, nie dość, że jest alkoholizm, że wszystko do niczego, to nie mają nic oprócz tego telewizora, a w tym telewizorze też jest w sumie beznadzieja. Było mi ich szkoda, szczególnie starszych. Teraz mi bardziej szkoda młodych. Miałem dużą wrażliwość społeczną chyba dlatego, że moja matka pracuje w szkole specjalnej w Sierpcu. Jeździłem z nią czasami na tak zwane wywiady, co mnie zawsze bardzo poruszało. I oczywiście ten kontrast w porównaniu z Krakowem, pełnym przepychu, gdzie jest tysiąc lat tradycji, wielkie muzea i galerie. A tutaj ci biedni, skromni. Muszę o tym powiedzieć – ludzie na wsi nie są naiwni. Różne osoby przyjeżdżały do Kurówka: reżyserzy, malarze, artyści, sławni aktorzy, kto tam nie był... Mieszkańcy zawsze potrafili rozpoznać. Czasami mówili takie teksty: „Nie, no, tutaj nie wystąpimy” albo „Tu nie przyjdziemy, bo ta pani, co przyjechała z kamerą, jest naiwna”. Ludzie mnie kojarzyli bardziej z działaniami matki niedawno zmarłego pana Janka Żmijewskiego, która była takim animatorem lokalnym tej wsi. Oni we mnie widzieli właśnie taką osobę – która nie ma jakiegoś specjalnego interesu w tym wszystkim, nie dostaje z tego pieniędzy. Nie widzieli, żebym miał z tego jakieś wymierne korzyści, tylko, że robię to tak, jak ksiądz robi to w kościele. To się im podobało i nikogo nie drażniło. Do pewnego momentu, bo później był taki czas, że o Kurówku mówiono praktycznie wszędzie. W telewizji, w radiu, gdzie się nie włączyło, to Kurówko. Pojawiły się wtedy głosy zawiści wśród niektórych mieszkańców, ale to były takie historie bardziej rodzinne. Właśnie z tą rodziną to jest tak, że na początku pomaga, ale potem przeszkadza. To, że Kurówko jest moją rodzinną miejscowością, pomogło mi wejść do niego z działaniami artystycznymi, bo miałem kredyt zaufania. Ale później, czyli w trzeciej i czwartej fazie działań, kiedy chciałem podnosić trudne, kontrowersyjne tematy, jak np. miejsce osób LGBT, i to w przestrzeni publicznej, w przestrzeni wsi, to pojawiły się głosy, że właśnie dlatego, że to jest mój dom rodzinny, to może nie powinienem. Że jeżeli ja o tym mówię, to tak, jakby oni też o tym mówili i trzeba się nad tym zastanowić.
W filmie Do czego mnie matka urodziła opowiadasz historię osoby, która pragnie się wyrwać ze wsi. O kim jest ten film?
To był trochę taki film-przepowiednia. Ale muszę zacząć od tego, co mnie do niego zainspirowało. Kiedy byłem dzieckiem czy miałem kilkanaście lat, byłem zafascynowany miastem. Jeździłem do Sierpca, do Płocka, do Warszawy. Marzyłem o studiach w Warszawie albo w Krakowie. I nie byłem bardzo krytyczny, jeśli chodzi o wieś, bo wydawało mi się naturalne, że ona ewoluuje w miasto. Na przykład myślałem, że miejscowości, które są wokół Sierpca, będą miastem, bo miasto się tam dobuduje. Tak samo Kurówko stanie się kiedyś miastem. Ja chciałem to przyśpieszyć. Pojechałem na studia do Krakowa. Później na studiach okazało się, że problem leży zupełnie gdzie indziej. Bo jak się jest na pierwszym, drugim, trzecim roku, to wszystko jest nowe, fascynujące i inne. Z czasem nabrałem przekonania, że w sumie nie jestem rodzinnie związany z Krakowem. Nie miałem tam rodziny, tak naprawdę nic mnie tam nie trzymało. Ten film był projektem na zaliczenie w 2009 roku zajęć z multimediów prowadzonych przez Przemka Czepurkę, który zresztą pomógł mi go zmontować. Nie zapomnę jak Przemek na początku był zszokowany, gdy zobaczył ten film. Ten film opowiada o mojej pomyłce, że uciekłem z Kurówka, a mimo wszystko tam wróciłem, bo jestem z tym miejscem na tyle związany, że chcę do niego wrócić. Z kolei później wpadłem w pułapkę pozytywnego stereotypu wsi. Zacząłem ją delikatnie mitologizować. Przez niektóre negatywne doświadczenia z Krakowa już wszystko wydawało mi się na wsi lepsze, choć wcale tak nie było. W tej chwili nie mógłbym już tam mieszkać tak na stałe. W ogóle tego sobie nie wyobrażam za względu na poważny problem, jakim jest na wsi samotność.
Mówiłeś już o tym, że z jednej strony mamy ten obraz wsi: bieda, alkoholizm, gdzieś w tle relacje pańszczyźniane, a z drugiej strony opowiadałeś, jak zmitologizowałeś swoją wieś rodzinną. Jak ten obraz się zmieniał? I jaka jest ta wieś?
W niemal wszystkich projektach staram się ten obraz odkłamać, żeby pokazać, co jest pomiędzy. Prawdziwy obraz jest dokładnie pomiędzy. Jest tak samo źle, jak i dobrze. Wieś jest ekstremalnie trudnym tematem. Nie wiem, czy już mam kompetencje, żeby o tym mówić, ale staram się cały czas na bieżąco czytać. Po pierwsze, czytam bardzo dużo pozycji naukowych na temat wsi. Po drugie, staram się utrzymywać kontakt z organizacjami i aktywistami wiejskimi, jak na przykład „Solidarność Rolnicza”, ale nie tylko. Po trzecie, staram się być w kontakcie z mieszkańcami różnych wsi w całej Polsce. W zależności od regionu, od historii danego miejsca, od tego, co się tam uprawia, każda wieś jest zupełnie inna. Staram się także utrzymywać kontakt z antropologami i badaczami wsi. To też jest kluczowe, że nie tylko z socjologami, którzy liczą słupki i procenty, ale z naukowcami, którzy tam jeżdżą, rozmawiają, takimi jak Tomek Rakowski i Weronika Plińska (z Instytutu Kultury Polskiej UW – przyp.). Bardzo dużo daje mi także kontakt ze środowiskami, które krytykują wieś i na przykład wytykają jej pewne rzeczy. Teraz wieś obarcza się winą o sytuację polityczną w Polsce, z czym się kompletnie nie zgadzam. Stwierdzenie, że to jest zemsta wsi, ma moim zdaniem niewiele wspólnego z prawdą i jest zbyt dużym uproszczeniem. Nie ma żadnej zemsty wsi, bo przede wszystkim, nie ma jednej wsi. Wieś nie jest monolitem, jest bardzo różnorodna. Podobnie jest z kościołami chrześcijańskimi. Nie można mówić o jednym kościele, ponieważ są różne kościoły. Tak samo jest ze wsią.
A jakie są największe bolączki wsi?
Zależy od regionu. Po pierwsze, jest to wykluczenie ekonomiczne. Problemy ekonomiczne, które są wszędzie na wsiach, powstały pod wpływem różnych rzeczy. Nie chcę demonizować Unii Europejskiej, bo też bardzo wiele wsi dała, ale ona chciałaby od polskich rolników, żeby z dnia na dzień stali się przedsiębiorcami. Na to nakłada się jeszcze to, że wszystko ma być tanie. Jedzenie ma być tanie, więc trzeba je produkować w dużych ilościach, więc nie tylko produkuje się modyfikowaną genetycznie kukurydzę, ale są też tak zwane obozy śmierci dla zwierząt na wsiach. I to też jest coś nowego w krajobrazie Polski. Pojawiają się zamknięte miejsca. Nie można do nich na pół kilometra dojechać i jest tam wielka fabryka, gdzie zabija się krowy i świnie. Właściwie w tej chwili na wsi nie opłaca się nic uprawiać. Do wszystkiego trzeba dołożyć. Kolejna kwestia, o której na przykład pisze Weronika Plińska, to fakt, że od 2002 roku więcej osób się przeprowadziło na wieś, niż z niej wyprowadziło. Trzeba pamiętać, że to jednak migracja do zamkniętych osiedli. Ludzie wprowadzają się do takich enklaw, które nie mają nic wspólnego z wsią. Więc problemem jest to, że na wsi nie ma ludzi, szczególnie młodych ludzi. Prowadziłem takie para-badania z aktywistami wiejskimi, dotyczące tego, co jest największą bolączką wsi, co jest krzywdą chłopską. Pierwsze, co mieszkańcy mówili, to, że mleko jest za tanie, wieprzowina za tania, skupy nie chcą skupować zboża itd. Druga rzecz, to, że nie ma kobiet we wsi. Trzecia rzecz, że nie ma młodych ludzi. Nie ma sklepów, w tym spożywczych. Nic nie można na wsi kupić. Dużą bolączką jest sprzedawanie przetwarzanej żywności, chociaż tutaj polskie prawo się zmieniło na lepsze. To jest jedna z niewielu tak zwanych „dobrych zmian”. Wszystko zależy od regionu. Zależy, gdzie rządzi PiS, gdzie rządzi PO. Największa różnica jest między zachodnimi rolnikami a Kielecczyzną, gdzie jest najbiedniejsze rolnictwo. I właśnie tam bardzo mocno działają aktywiści związani z „Solidarnością”. Akurat jestem zaprzyjaźniony z „Solidarnością” Stopnicy. Tam aktywistów wiejskich próbują zawłaszczyć sobie grupy narodowców, chociaż, moim zdaniem, ci rolnicy mają poglądy bardzo lewicowe. Wierzą w ideały lewicowe. Tylko, że tamci próbują ich zawłaszczyć. Podpinają pod to Jezusa, Chrystusa czy Maryję. Ja próbuję jakoś z tym pracować.
Nazywasz swoją sztukę wiejskim street artem lub street artem na wsi. A street art przecież kojarzy się przede wszystkim z działaniem miejskim.
Na początku, gdy zaczynałem malować na wsi zwierzęta, czyli te przedstawienia hybrydalne, szukałem czegoś charakterystycznego dla miasta, na co jest miejsce na wsi, ale o czym nikt by nawet nie pomyślał, że mogłoby się tu znaleźć Zauważyłem, że oprócz kilometrów otwartej przestrzeni, w której można coś zrobić, są też budynki, bardzo często zaniedbane, czyli owoce boomu budownictwa na wsi lat 70. Tak więc przeczuwałem, że na wsi jest na to miejsce, na każdym poziomie – fizycznie i metaforycznie. Ale też chciałem, żeby to miało charakter zbuntowany, żeby było takie półlegalne. Później się okazało, że skończyło się legalnie, bo ludzie sami mnie zapraszali do malowania w swoich obejściach. Chciałem zrobić takie działanie, trochę jak Banksy, ale wiejski. Po pierwsze, te malowane przeze mnie zwierzęta były zainspirowane historiami na temat fantastycznych zwierząt, które znałem od dzieciństwa, rysowałem je i bałem się ich. Zawsze miałem je gdzieś z tyłu głowy. Po drugie, murale zwierząt pokazują, że ta praca jest bardzo konceptualna, dlatego, że opowiada o wsi jako o tej hybrydzie wiejsko-miejskiej. Po trzecie, ten omen, czyli zapowiedź zmiany. Jest jeszcze jedna rzecz, którą świetnie zauważyła antropolożka Weronika Plińska w swoim doktoracie, w którym jest bardzo duża część o mnie i o wiejskim street arcie. Że prawdopodobnie inspiracją dla tych zwierząt musiało być to, co widziałem w Indiach. Parę miesięcy przed tym, jak zacząłem malować murale, faktycznie byłem w Indiach i zwróciłem uwagę na hybrydalne przedstawienia zwierząt, mimo że były namalowane w zupełnie inny sposób i z innych powodów, bardziej religijnych.
Daniel Rycharski, fot. dzięki uprzejmości artysty
Przy drugim projekcie w ramach wiejskiego street artu zainteresowała się mną Fundacja Vlepvnet, która prowadzi galerię V9 przy ul. Hożej w Warszawie. To był pierwszy kontakt z kimś z zewnątrz. Podobało im się to, co robię. Zachęcił mnie taki pozytywny feedback z miasta. Zorientowałem się, że chyba rzeczywiście zrobiłem coś nowego, że chyba nikt czegoś takiego nie robił. Zaproponowali, żeby napisać projekt do Marszałka Województwa Mazowieckiego i spróbować coś zrobić. Pomyślałem, że skoro ludziom się to podoba, to można by pójść o krok dalej i ich do czegoś zaangażować. Spróbować coś zmienić w tej miejscowości, poruszyć ją i zrobić to, o czym marzyłem – spowodować, żeby ludzie się spotkali. Oczywiście mogę mówić o tym, że upadek kultury chłopskiej to jest triumf telewizora, że ludzie zamiast wychodzić, zaczęli oglądać seriale i że chciałem wynieść telewizor, żeby straszyć dziki. Ale tak naprawdę w tym projekcie chodziło mi o to, żeby się spotkać. Mimo tych wszystkich różnic, jakie mają mieszkańcy Kurówka, też klasowych, spotkajmy się i zobaczmy, co się wydarzy. Spotkajmy się podczas ogniska, koncertu muzyki z magnetofonu, disco polo w remizie. Okazało się, że to spotkanie było ważne, bo zobaczyli się sąsiedzi, którzy mieszkają dziesięć metrów od siebie, a przez cztery lata się nie widzieli. To uwolniło tam jakąś energię. Adam Pesta, sołtys Kurówka, powiedział mi, że ludziom to się bardzo podobało. Tam wcześniej nikt nawet nie myślał o sztuce współczesnej i że to w ogóle może tak wyglądać, że to może być sztuką, że to jest sztuka. Oni kojarzyli sztukę raczej z tego, że zasłyszeli w Teleexpresie, że jakaś artystka wypchała zwierzęta i ustawiła piramidę, albo że palma jest w Warszawie, ale za bardzo nie wiedzą, o co w niej chodzi. A tu nagle mają coś, co dotyczy ich. To im się spodobało i pomyślałem, że zostaję tutaj na dłużej i że robimy kolejne projekty. Dalej była Galeria-Kapliczka. To także zainicjował sołtys. Powiedział mi: „Zrób coś, co nie będzie...” – nie użył słowa efemeryczne, ale powiedział, że – „...coś co będzie na stałe”. Moim wkładem było to, że było na stałe i było niepowtarzalne i oryginalne, ale z drugiej strony znajome, czyli właśnie Galeria-Kapliczka. Przyjechała wycieczka PTTK z Ciechanowa, chcieli bilety wstępu kupować, to była bardzo zabawna historia.
Daniel Rycharski, Galeria-kapliczka, fot. dzięki uprzejmości artysty
Galerie-kapliczki to gest, który zadedykowałeś wsi Kurówko i jej mieszkańcom. Odwołujesz się w nim także do desakralizacji świata. Czy mógłbyś opisać ten projekt, od początkowych, mniejszych instalacji aż do umieszczenia na wsi stacjonarnej kapliczki oraz akcję dźwiękową?
Zanim sołtys mnie poprosił o coś „na stałe”, robiłem eksperymenty. Teraz myślę, że to może było właśnie dobre i potrzebne. Artysta musi mieć zaplecze, przestrzeń, w których może eksperymentować. Te kapliczki były właśnie takim moim odpryskiem eksperymentu. Przede wszystkim chciałem poeksperymentować formalnie, chciałem pospawać. Mój ojciec ma warsztat, jest spawaczem. Kupiłem kątownik i zacząłem budować domki. Miałem wtedy obsesję na punkcie domu, udomowienia, domowości, czterech stron świata. Kontaktowałem się z Grupą Lucimską, w ich twórczości bardzo często pojawiała się struktura i forma domu. Myślałem o tym, że trzeba spróbować pokazać to Kurówko z innej perspektywy, żeby mieszkańcy spojrzeli na siebie nieswoimi oczami. Zbierałem przedmioty z Kurówka, głównie stare fotografie, ale robiłem też nowe zdjęcia. To były różne obrazy wsi, typu plener, kawałek łąki, pola. Pakowałem je w malutkie złote antyramy i wieszałem w alei drzew, która prowadzi przez łąki do sąsiedniej wsi. Tam jest chyba dziesięć drzew i fajne jest to, że są tej samej grubości. To miejsce aż prosiło się o kolumny. Wspólnie z moim dziadkiem i sołtysem zespawaliśmy domki. Ktoś podsunął pomysł, żeby je obwiązać wstążką, o czym ja nie pomyślałem. Obwiązaliśmy je więc wstążką, udekorowaliśmy sztucznymi kwiatami i wkładałem tam te zdjęcia. Część się spodobała, część nie. Te, które były czytelne i w których pokazywałem wieś, wszystkim się podobały i te zostały. Ale były też takie, w których eksperymentowałem za bardzo. Na przykład brałem części samochodu, które przypominały coś z kultury masowej, typu Mercedes, dospawałem do tego coś na dole i chciałem z tego kwiat zrobić. Wtedy ludzie nie wiedzieli, o co chodzi. Byłem zdziwiony, ponieważ jak wróciłem, to było pozdejmowane. Podczas, gdy te ze zdjęciami, na których było wiadomo, o co chodzi, wisiały. Dziś to wspominam tak, że to było potrzebne. Nawet żałuję, że więcej takich rzeczy nie zrobiłem. Nie robię takich rzeczy też dlatego, że nie chcę się z ludźmi drażnić. Nie chcę ich cierpliwości wystawiać na próbę.
Trzeba pamiętać, i to jest bardzo ważne, że jeśli chodzi o przestrzeń wspólną na wsi, to jest trudne, bo właściwie nie ma miejsc należących do wszystkich. W Kurówku praktycznie nie ma takiej przestrzeni publicznej w rozumieniu miejskim, jak na przykład miejsce, gdzie są ławki, gdzie można usiąść – to wywodzi się z miejskości, ta przestrzeń należąca do wszystkich, nasza. Na wsi zawsze wszystko było prywatne. Kiedyś były wspólne pastwiska. Najbiedniejsi mieszkańcy wsi wypasali tam swoje krowy, a dzieci były tam zostawiane na całe dnie – poznawały się, spędzały ze sobą czas, socjalizowały, to było łączące. Dzieci bogatych też. Tyle, że później, po '89 te pastwiska zniknęły. Jedyną przestrzenią wspólną w Kurówku jest plac przed remizą. Tam się ciekawa rzecz ostatnio zdarzyła, bo przez lata istniały tylko ta remiza i ten plac. Należały do strażaków, czyli do wsi, czyli niby do wszystkich, ale w praktyce nikt się tym nie zajmował. Nie było pieniędzy na remont budynku, bo wiadomo, że jeśli wieś ma stu mieszkańców, a teraz nawet mniej niż stu, to remont remizy nie jest pierwszą potrzebą. Jednak pod wpływem tych projektów artystycznych wójt gminy przepisał na siebie ten plac z remizą i ją wyremontował na potrzebę przyszłych projektów artystycznych. To było dla mnie bardzo ważne wydarzenie, bo okazuje się, że jednak sztuka zmienia rzeczywistość.
Mógłbyś jeszcze opowiedzieć o Gadającej Kapliczce.
Sołtys mówi: „Zróbmy coś, co będzie na stałe”. Myślałem, że zrobimy kapliczkę w dużej skali. Wspólnie ustaliliśmy formę, która mi się bardzo podobała – dwa stopnie, postument, szklana gablota, czyli to „akwarium” i daszek. Daszek został zrobiony z paneli słonecznych, do niego jest podłączony kabel. Na dole jest akumulator, który się ładuje jak świeci słońce. W suficie są zainstalowane światła LED-owe. Wartością dodaną przeze mnie było oczywiście to, że to nie jest miejsce kultu ani miejsce upamiętniające jakieś wydarzenie. W naszej Kapliczce nie ma żadnych wizerunków świętych ani nic związanego z religią. Zależało mi, żeby to było niezależne działanie artystyczne.
We wrześniu skończyliśmy budować Kapliczkę z dziadkiem, sołtysem i z mieszkańcami Kurówka. 5000 złotych potrzebne na materiały udało mi się zdobyć z ASP w Krakowie. Prawdopodobnie gdybym chciał, to bym zebrał od ludzi te materiały, ale nie chciałem na nich żerować. Już wtedy wiedziałem, że mogę te pieniądze gdzieś pozyskać. Pomyślałem, że fajnie by było też zaprosić do kapliczki artystów, którzy zajmowali się tym tematem kiedyś, ale teraz są trochę zapomniani. Wtedy nie był to modny temat – projekty na wsi. Wydawało mi się, że nikogo w mieście to nie zainteresuje. Zaprosiłem Zbyszka Sałaja, który był promotorem mojego doktoratu na ASP. Kapliczka wzbudzała ogromne zainteresowanie. Ludzie byli zafascynowani, bo pojawiła się w miejscu, w którym nikt by się tego nie spodziewał. I przepięknie wygląda, bo nocą jest niesamowita. LED-y dają przepiękną poświatę. Na dole stopnie są białe. Dookoła jest łąka. Jak się do niej podchodzi, to wygląda, jakby tam stał duch albo anioł, albo UFO. Coś niesamowitego, jak budka telefoniczna na środku łąki. Bardzo dużo ludzi przychodziło w nocy ją oglądać. Stwierdziłem, że sama kapliczka to jeszcze za mało, że trzeba coś zrobić, żeby ludzie sami mogli na nią oddziaływać. Zainstalowałem czujnik ruchu i kiedy ludzie szli z krowami czy po prostu przechodzili, to czujnik uruchamiał pendrive podłączony do głośników, a te głośniki uruchamiały „Dzień dobry” wypowiadane głosami mieszkańców. To się bardzo spodobało w Kurówku i do tej pory jest tu wspominane. Ludzie przyjeżdżali z innych miejscowości tylko po to, żeby przejść i uruchomić Gadającą Kapliczkę. Były rozmowy – „A co nowego w tej kapliczce?”. To było w ogóle niesamowite. Wtedy to był dla mnie totalnie przejściowy moment we wsi. Dla ludzi, którzy na co dzień zajmują się uprawą roślin i są bardzo daleko od świata sztuki, staje się ona codziennością, myślą o niej, fascynują się, czekają na nowe rzeczy, tak jak my na wystawy itd. To było dla mnie niezwykłe i też fajnie ustawiło mi kolejne projekty – mogłem później robić takie, które były już bardziej wyszukane. Mogły być w muzeum i zainteresować krytyków. Dzięki temu, że „wpuściłem” ludzi w sztukę.
Daniel Rycharski, Galeria-kapliczka, fot. dzięki uprzejmości artysty
A czy mógłbyś opisać kategorię użyteczności w swoich pracach? Mówiłeś, że jest to ich ważna funkcja.
Moja opinia na ten temat trochę się zmienia. Żeby zacząć działania artystyczne na wsi bez wątpienia trzeba mieć pewną wiedzę. Trzeba trochę poczytać, zainteresować się, a przede wszystkim porozmawiać z ludźmi. Wtedy się okazuje, że ich najbardziej interesują rzeczy, które są przydatne i tak generalnie jest na wsi. Takim odpowiednikiem artystów na wsi są konstruktorzy. To, co opisuje Tomek Rakowski (w „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego” – przyp.) – skręcają ciągniki z niczego, budują gokarty, samochody, konstruują różne rzeczy ze śmieci. Na wsi nie ma nic, co by się nie przydało. Nawet jak się obiera ziemniaki, to się skórek nie wyrzuca, tylko one do czegoś się przydadzą, na przykład do kompostu. Traktuję to w kategorii sztuki. Kapliczka też nie była miejscem bezużytecznym, bo na przykład po dożynkach zanosiło się do niej wieniec i służyła jako miejsce do modlitw podczas nabożeństwa majowego.
Daniel Rycharski, Strach na dziki i ptaki, fot. dzięki uprzejmości artysty
Strach na dziki i ptaki był drugim projektem, który musiał spełniać jakąś funkcję. Swoją drogą, właśnie przez to został zaakceptowany. Teraz te strachy tam wróciły, bo jest ogromny problem z dzikami, naprawdę strach wejść do lasu. Z jednej strony, żeby być zaakceptowanym przez wieś, żeby robić prace, które będą na mieszkańców oddziaływać w sensie pozytywnym, że im się to będzie podobać, to trzeba robić, przynajmniej na początku, coś, co im się przyda; a już na pewno, kiedy zaczynamy w miejscu zupełnie od zera. Natomiast jeszcze jest druga metoda. Można robić coś, co się zupełnie nie przyda, co będzie działać na zasadzie kontrastu, czyli będzie się totalnie odcinać od wszystkiego, co jest we wsi i otwierać mieszkańców na nowe rzeczy. To jest trzecia faza tych projektów, które w tej chwili zaczynam w Kurówku. To będą projekty, przez które szukam nowych relacji z ludźmi. Zupełnie nowych sytuacji. W następny projekt, który szykuję na wiosnę, chcę zaangażować teatr. Na wsi jest taki problem, o którym długo myślałem. Zaczęło się od tego, że robiłem wywiady ze starymi kawalerami, w Kurówku jest ich kilkunastu - to bardzo dużo. Dziewczyn prawie nie ma. Z kolei największym problemem Basi (z mojej rodziny), 30-letniej, w stopniu lekkim upośledzonej dziewczyny jest to, że ona nie ma koleżanek. Matka Danki pamięta czasy przeludnionej wsi, gdzie w każdym domu było dziesięcioro, dwanaścioro dzieci. Chcę zrobić działanie, w którym mężczyźni przebiorą się za kobiety ze wsi, a kobiety za mężczyzn. Będą profesjonalnie umalowani, ucharakteryzowani, przebrani i zrobimy z tego taki teatr. Oczywiście nie mogę tak zwyczajnie przyjść i im o tym opowiadać w taki sposób, tylko muszę szukać kanału, który oni rozumieją, a rozumieją kabaret. Zrobimy więc kabaret, ale raczej na zasadzie teatru eksperymentalnego. W tej chwili prowadzimy rozmowy z Ochotniczą Strażą Pożarną, bo ona głównie będzie się tym zajmować, co jest niesamowite. W nowych projektach chodzi mi właśnie o to, żeby szukać zupełnie nowych relacji między tymi ludźmi, o których oni nawet nie pomyśleli, że są. I też o to, żeby zająć się mniejszościami na wsi, bo one jednak są i trzeba o tych ludziach właśnie pamiętać. Tylko, że ja sobie zrobiłem trochę taką przerwę, bo mój Pomnik jest w tej chwili w trasie, zgubiłem go w ogóle. Wiem, że to śmiesznie brzmi, że zgubiłem Pomnik Chłopa, ale zgubiłem. Był zawożony przez jednego rolnika ze Szczytowa do Mochowa, gdzie nie dojechał. Nie wiem czy ten rolnik go ukradł, ale jeden kurator ostatnio stwierdził, że to by było nawet ciekawe (śmiech).
Daniel Rycharski, Pomnik Chłopa, fot. dzięki uprzejmości artysty
Miałam pytać właśnie o drogę Pomnika Chłopa. Skąd on pojechał, gdzie on pojechał? Najpierw życie festiwalowe, potem Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, w Kurówku też był. I teraz nie wiadomo gdzie jest...
Pomnik Chłopa został rzeczywiście zrobiony w pewnym sensie na zamówienie festiwalu. Miałem o tym nie mówić, ale ostatnio stwierdziliśmy z Łukaszem Surowcem, że trzeba mówić dla dobra przyszłych artystów, którzy będą robili projekty w przestrzeni miasta. Po prostu trzeba się stawiać. Historia jest taka, że Pomnik Chłopa to był projekt, który wymyśliłem więcej niż rok temu z okazji świąt pańszczyźnianych. Początkowo zostałem zaproszony na Katowice Street Art Festival. Wymyśliłem tę ideę, bo Katowice obchodziły w tamtym roku 150. rocznicę istnienia. Dla mnie było takie symptomatyczne, że 151. rocznica zniesienia pańszczyzny, że trochę w sztukach plastycznych to się nie pojawiło, tylko w dyskusji naukowej. Były artykuły na temat tożsamości polskiego społeczeństwa, ale nie powstało dzieło plastyczne, które by o tym opowiadało. Pomyślałem, że ja to połączę i przedstawiłem projekt dyrektorowi Miasta Ogrodów w Katowicach. Jednocześnie do udziału w festiwalu zaproszono Łukasza Surowca, który zaproponował swój projekt Tato nie płacz. I przyszliśmy z tymi dwoma projektami. Wtedy się jeszcze z Łukaszem Surowcem nie znaliśmy… Było spotkanie, z dyrektorem. Ja pokazuję swój projekt Pomnika Chłopa, opowiadam o czym on jest, a Łukasz mówi o swoim. Dyrektor powiedział: „Co wy mi tu przynieśliście?”. Rzucił projektami o ziemię i powiedział, że nie ma mowy. My, jak zbite psy, powiedzieliśmy sobie: „No dobra, wywalili nas z festiwalu". Kurator powiedział, że musimy wymyślić coś innego. Stwierdziliśmy z Łukaszem, że nie ma mowy, że postawimy się i zrobimy strajk. Zadzwoniliśmy do jednego z zaproszonych artystów, który miał na ten festiwal robić wystawę, przedstawiliśmy mu sytuację, a on powiedział, że skoro nasze projekty nie powstają, to on się z tą wystawą wycofuje. Kolejny artysta powiedział to samo. Wtedy dyrektor ponownie zaprosił nas na spotkanie. Pojechaliśmy i już była inna rozmowa: „No dobra, to trzeba zmienić, to trzeba zmienić, tego nie można było pokazać”. Skończyło się tak, że powiedzieli: „Dobra. To Surowca mural namalujemy, ale Pomnik Chłopa odpada. Musisz wymyślić inny projekt”. Ja powiedziałem: „No to dobra, to Łukasz, żebyś ty mógł namalować ten mural, bo mi się podoba i to trzeba zrobić w Katowicach, ja nie zrobię Pomnika Chłopa”. Prawie z płaczem stamtąd wyszedłem (śmiech). Potem zadzwonił do mnie dyrektor Krakowskiego Biura Festiwalowego i mówi, że jemu się ten projekt podoba. I Art Boom przygarnął mnie z Pomnikiem Chłopa. Uważam, że trzeba o tym w takich wywiadach mówić. Prawda jest taka, że organizatorzy mają ogromny wpływ na to, co powstaje w przestrzeni. 90% projektów, które powstają, nie przedstawiają tego, co było zaplanowane przez artystę. Dlatego w pewnych instytucjach byliśmy krytykowani, że bierzemy udział w festiwalach czy podobnych projektach. Ale ja uważam, że trzeba. Gdzie ja bym dostał 30 000 zł czy 50 000 zł, żeby takie rzeczy robić? Nie ma takiej opcji, te rzeczy by nie powstawały. Uważam, że te festiwale mimo wszystko są potrzebne. Taki Pomnik Chłopa i tak by powstał bez festiwalu, ale potrwałoby to dłużej. A tu nagle mam ten zastrzyk pieniędzy. Poza tym jest łączenie światów. Pomnik Chłopa, oprócz tego, że próbną trasę odbył w okolicy, to pojechał do miasta i zrobił tam coś w rodzaju fermentu. On tam zaistniał. Starałem się być przy pomniku na tyle, na ile mi się udało. Starałem się rozmawiać z ludźmi, którzy przychodzili oglądać pomnik. Często przychodzili, mówili na przykład: „A o co teraz strajkują rolnicy?” albo: „A na wsi już tak nie jest”. Pomnik prowokował rozmowę, był takim katalizatorem. Ludzie chcieli rozmawiać i rozmawiali, oprócz tego, że zwykle stali jak wryci.
Daniel Rycharski, Pomnik Chłopa, fot. dzięki uprzejmości artysty
Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że jest to pomnik kogoś przegranego.
Pomnik Chłopa początkowo miał upamiętniać zniesienie pańszczyzny i niewolnictwa w Polsce. Miał być takim wiejskim monumentem. Zacząłem projekt od tego, że odszedłem od literatury naukowej i tekstów z internetu i gazet, i zapytałem ludzi we wsi, co to jest ta krzywda chłopska. I nikt mi nie powiedział o żadnej pańszczyźnie – niektórzy nawet nie wiedzieli, czym ona jest. Tak się złożyło, dla mnie wygodnie, że wtedy odbywało się dużo protestów rolniczych. Był ten najdłuższy w historii protest, czyli pod Kancelarią Premiera od lutego do czerwca, powstało też Zielone Miasteczko, czyli ta bieda-architektura pomiędzy Kancelarią Premiera a Łazienkami Królewskimi. Coś niesamowitego. Aktywiści, którzy tam przyjeżdżali, głównie z „Solidarności”, przywiązywali się łańcuchami do drzewa. Zaczęli robić warsztaty plastyczne dla dzieci, później nawet stworzyli para-teatr. Zaczęli rozumieć, że do ludzi bardziej trafia, jak mówią dosłownie. Dla mnie to było niesamowite. Tam poznałem się bardzo dobrze z ogólnopolskim środowiskiem aktywistów wiejskich. Bardzo dużo rozmawialiśmy o Pomniku Chłopa. W tym samym czasie Szymon Maliborski, który pracuje w Muzeum (Sztuki Nowoczesnej w Warszawie – przyp.), podsunął mi, że w XVI wieku Albert Dürer zaprojektował pomnik upadłych powstań chłopskich. Pomyślałem: „Kurczę, może by to spróbować zrealizować współcześnie. To mi bardzo ładnie zamyka cały ten projekt”. Szymon wtedy już dołączył jako kurator…
Ten pomnik stał się smutny, ponury, dlatego, że sytuacja wsi wcale nie była, szczególnie w tamtym momencie, zbyt różowa. Ale też chciałem w tym projekcie opowiedzieć o sobie i o tym jak się wtedy czułem. Też mi nie było do śmiechu. Byłem chory, porzucony, rozżalony, byłem też trochę zły na środowisko artystyczne. Generalnie to był zły moment. Uważam, że Pomnik Chłopa był takim projektem – trochę wróżbą, takim ostrzeżeniem przed tym, co się za chwilę wydarzy, że za chwilę się będą działy jaja w Polsce. To jest niesamowite w tym pomniku, że on jest taki jakby trochę nadprzyrodzony. Po pierwsze, przepowiedział to, co się wydarzy. Po drugie, jest też uniwersalny. Wtedy w Polsce rządził ktoś zupełnie inny, teraz rządzi ktoś inny, a jednak Pomnik jest ciągle aktualny. Jeździ od wsi do wsi, od miasta do miasta i gdzie by go nie postawić, zawsze jest aktualny. Bo ludzie, którzy go widzą, odnoszą go albo do swojego życia, albo swojej rodziny, państwa, polityki. W Lublinie po raz pierwszy zabrał głos w sprawach związanych z religią. Został ustawiony naprzeciwko kapliczki w samym centrum na Placu Lecha Kaczyńskiego – kapliczki, w której prawie na tej samej wysokości jest Chrystus Frasobliwy. I oni nawzajem siebie małpują. Ustawiłem ich naprzeciwko i wspólnie z Szymonem Maliborskim i Weroniką Plińską pomalowałem Pomnik Chłopa na kolory moro. To też była zapowiedź tego, co mamy teraz, czyli wojny kulturowej. Chodziło mi bardziej o to, że tu już zacząłem eksperymentować z tematem związanym z queerem. Jak się jest osobą homoseksualną na wsi, to nie chodzi o widoczność, tylko o niewidoczność. Maskujesz się, tak jak ten pomnik próbował się zamaskować. No i postawiliśmy go na skansenie, gdzie bardzo fajnie zadziałał. Mówił wtedy o stereotypach, zamykaniu tej wsi w getcie, w muzeum. I on fajnie, krytycznie komentuje to podejście muzealne, bardzo tradycyjne. Pojeździł sobie też po miastach, był pod Muzeum (Sztuki Nowoczesnej w Warszawie – przyp.). Tutaj też opowiadał o czymś innym. Opowiadał o reprywatyzacji, o różnych rzeczach związanych z kapitałem, zabrał głos w sprawie obrony ziemi, tego, że od 1 maja obcokrajowcy niby nie mogą kupować ziemi. Ale właśnie stwierdziłem, że on musi wrócić na wieś, że jednak najlepiej się tam sprawdza i jest jednak dedykowany wsi. Wieś go bardziej potrzebuje niż miasto.
Daniel Rycharski, Pomnik Chłopa, fot. dzięki uprzejmości artysty
W projekcie Muzeum Alternatywnych Historii Społecznych odbudowaliście wraz ze Stanisławem Garbarczukiem, Szymonem Maliborskim i mieszkańcami podupadły dom pod Wawelem w Krakowie, w którym opowiadacie alternatywną historię wsi na wystawie Village People. Jak zbudowaliście tę narrację i jakie tematy poruszaliście?
Muzeum powstawało dokładnie w tym samym czasie, co Pomnik Chłopa i było zawsze dla mnie takim nadaniem mu właściwego kontekstu. Być może Pomnik tak by nie wybrzmiał, gdyby nie to Muzeum, w którym było pokazywane to wszystko, czym się zajmowałem wokół Pomnika. Jeżeli próbowałem się dowiedzieć o krzywdzie chłopskiej od rolników, to w Muzeum pokazałem zapis ze spotkań z rolnikami pod Kancelarią Premiera. Jeżeli robiłem warsztaty plastyczne, to w Muzeum pokazałem chustę Polski rolnik bankrutuje, inteligencja pańszczyzną się masturbuje. Powstało coś, co nie jest bezpośrednio związane z Pomnikiem, ale jest czymś dodatkowym, co warto pokazać. Chodziło o to, żeby odtworzyć takie narracje w obrębie krzywdy chłopskiej, które są mniej widoczne czy mniej lub gorzej opracowane naukowo albo niepopularne, niemodne, niepoprawne politycznie. Dwie główne „opowieści” poruszały właśnie ten wątek LGBT oraz aktywistów wiejskich, głównie z „Solidarności”. To wszystko było splecione z narracją lokalną pewnego domu z Kurówka. Bo to był dom, który miał swoją historię. Na początku mieszkała w nim moja rodzina żydowska. Przetrwali wojnę. Później zamieszkała tam pani Strusińska, która odróżniała się od reszty kobiet na wsi, które żyły raczej w tradycyjnej relacji żona-dzieci-gospodarstwo. Ona jawnie uprawiała seks, sprowadzała mężczyzn. To jest prawdą i to było trochę nienormalne na wsi. Była ekscentryczna, myła się nago - publicznie, ale to postać ciekawa. To też nie tak, że była jakoś stygmatyzowana. Niektórzy się podśmiewali z niej, ale nie była nieakceptowana. Z tym domem związane były różne historie, nawet jedna o morderstwie. Robiłem w tym domu research i nagle się zatrzymuje samochód, wyskakuje z niego kobieta i mówi, że ona tu przyjeżdżała przypadkiem, i czy ja wiem, co się wydarzyło w tym domu. Powiedziała, że zabili jej tutaj ojca. Miałem kamerę ze sobą i zacząłem to nagrywać. Taka dziwna historia, ale ostatecznie nie pokazaliśmy jej w Muzeum, bo to się za bardzo odklejało od całej reszty. Już nawet nie pamiętam wszystkich rzeczy, które się tam odbyły. Była pokazywana dokumentacja z pielgrzymki Pomnika Chłopa, tej pierwszej części. No i Stanisław Garbarczuk, to była taka trzecia narracja. Pojawił się ten Garbarczuk, artysta, którego w sumie znałem od urodzenia i znałem też jego twórczość, ale przez to, że nie miałem tego dystansu – to był dla mnie niezauważalny, tak naturalnie wpisany w tkankę wsi. Dopiero jak do Gorzewa przyjechał ze mną kurator, mówiąc: „O Jezus Maria, a co tu jest w ogóle?”. A ja na to: „No tak. Jezus Maria. Przecież tu jest coś takiego”. Przecież Garbarczuk zrobił ze swojego podwórka galerię. No i rozmawialiśmy. To było tak, że przyjeżdżamy do tego Garbarczuka. Okazało się, że ma bardzo podobne podejście do wielu spraw i też jest trochę rozżalony i przepracowuje te swoje frustracje, pragnienia, cierpienie poprzez sztukę, czyli maluje tablice, robi instalacje, rysuje. On robi strasznie dużo rzeczy i nie wszystko z tego pokazuje. Było takie założenie, że ja część z tych projektów zrobiłem z nim wspólnie, a część pozostawiłem jemu. Bardzo mocno się postarał. Powstała praca, o którą była afera w Krakowie. Przy Muzeum w Krakowie zbudował ogromną metalową szubienicę, na której zamiast liny zawisł hak do wieszania mięsa. Na tym haku zbudował obraz. Jest rama, na którą jest nabita niebieska folia, bo nie miał pieniędzy na farby. Na tej folii namalował piętnaście gwiazdek, symbol Unii Europejskiej i napisał Dla bogatych gwiazdki z nieba, a dla biednych sznur do nieba. Z tyłu tego obrazu nakleił szubienicę. Ja to postawiłem przy Muzeum i zaczęli przychodzić ludzie z Krakowa. Rozdzwoniły się telefony do Urzędu Miasta, że promuję samobójstwa (śmiech). Ludzie byli oburzeni. Mało tego, to korespondowało z widokiem Centrum Kongresowego. Ludzie przychodzili i tak stali: „O mój Boże, co jest pod Wawelem?” (śmiech).To była mocna praca. Jeszcze druga praca bardziej kontrowersyjna, która istniała przez chwilę, ale ktoś ją kopnął. W 2010 roku, po katastrofie Tupolewa, Garbarczuk zbudował nagrobek Kaczyńskich. Polegało to na to tym, że zbudował metalowe epitafium, zespawał. Na to dał czarną deskę, na której namalował czerwono-białą flagę z czarną opaską i zdjęciem Kaczyńskich. Tam były świeczki poukładane, ale generalnie miało to mowę prześmiewczą. Postawiliśmy to, ale na chwilę. Ktoś to kopnął. Ja się bałem, że to w ogóle będą jaja, że ktoś podpali Muzeum i że do więzienia pójdę.
Daniel Rycharski, Muzeum Alternatywnych Historii Społecznych, fot. dzięki uprzejmości artysty
Garbarczuk jeździł za granicę do Niemiec pracować – próbował w Polsce zrobić fabrykę mebli, ale zbankrutował i teraz w tej fabryce jest jedna wielka galeria – i przywoził łóżka, takie kanapy, wypoczynki niemieckie. My te wypoczynki zabraliśmy. (On mieszka przy ulicy.) Postawiliśmy je, pomalowaliśmy dwa fotele, jeden na złoto, a resztę normalnie. Ja zbiłem taki ogromny obraz, wysoki chyba na 5x4 metrów. Garbarczuk zaprojektował napis „Zapraszamy do debaty”. Chodziło nam o to, żeby to było jak tło telewizyjne. Później odrysowaliśmy ten napis na styropianie i wycięliśmy z niego formę przestrzenną – taka parodia studia telewizyjnego. I całość postawiliśmy przed ulicą tak, żeby przed ludźmi, którzy stawali naprzeciwko, samochody przed tą instalacją przejeżdżały. Żeby był efekt, że wszyscy patrzą, ale nikt nie usiądzie, nikt się nie zatrzymuje, nikt do tej debaty nie przystępuje. Fajnie to wyszło.
No i nikt się nie przysiadł.
Nie. Przyjechał tylko Tomek Rakowski zrobić badania.
Ale on się nie liczy (śmiech).
Tak. Niewidzialny był. Fajne było to, że akurat w tym samym czasie zadzwoniła do mnie telewizja, że chcą zrobić program. Przyjechali akurat tego dnia, kiedy myśmy tam byli. I to było takie zabawne, że przyjeżdża telewizja, która filmuje sztuczne studio na wsi. Jak gdyby telewizja patrzyła w lustro sama na siebie. Do tego projektu zaprosiłem jeszcze Patryka Ruszkowskiego. To młody rolnik z okolic Sierpca, którego pasją jest filmowanie pracy na roli. Ma kamerę GoPro, założył kanał na YouTubie RuszQ. Obsesyjnie filmuje pracę na roli i montuje z tego filmy, produkuje z tego teledyski. Zaprosiłem go, żeby to filmował. Jest z tego cały film.
Daniel Rycharski, Zapraszamy do debaty, fot. dzięki uprzejmości artysty
Twoja sztuka, zgodnie z teorią antropologizacji sztuki, staje się badaniem. Badasz dzisiejszą społeczność wiejską i stojące za nią mechanizmy społeczne, historyczne, kulturowe. Czy czujesz się badaczem?
Mam z tym trochę problem, bo czuję się bardziej artystą. Myślę, że to jest fajna droga, to jest ciekawe, potrzebne, świeże i moim zdaniem to jest ważne dla artysty, żeby się nie zamykać. Z drugiej strony, trzeba pamiętać, że się jest jednak artystą – co różni, co oddziela artystę od badacza, co odgradza artystę od aktywisty wiejskiego. Dla mnie te różnice teraz są o wiele bardziej namacalne po doświadczeniach aktywistów religijnych. Pracuję z nimi, tłumaczę im sztukę współczesną, ale to jest trudniejsze niż ze środowiskami wiejskimi. Nie uważam, że jestem naukowcem, na pewno nie. Natomiast badania są mi potrzebne, żeby ta sztuka była dobra, żeby ona odpowiadała. Żeby była taka, jak chcę, to potrzebuję trochę narzędzi naukowych. Trudno mi jest sobie wyobrazić projekt, który robię bez konsultacji z antropologiem. Chcę więcej opowiadać o sobie – o swoim życiu, o swoich marzeniach, problemach. Tu jest ta różnica w porównaniu z naukowcami. Naukowcy takich rzeczy nie mówią. W swoich badaniach nie opowiadają o sobie. Tu zauważyłem rozbieżność. Trzeba też uważać, żeby nie udawać kogoś, kim się nie jest, bo artyści tak naprawdę nie prowadzą badań. Żeby zrobić badanie, potrzeba czasem pięć lat, żeby się tak naprawdę czegoś dowiedzieć i czasami możemy popadać w inne stereotypy albo po prostu zakłamywać rzeczywistość. Moim zdaniem dobrze jest mieć kontakt z naukowcami, antropologami. Uważam, że częściej powinny być nawiązywane takie współprace. Bardzo do tego zachęcam studentów i nawet pomagałem moim studentkom robić dokumentację filmową projektu Cargo w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej. Myślę, że to się skończyło dużym sukcesem. Ten film jeździ teraz po konferencjach antropologicznych w Europie. Coś fajnego się wydarzyło w tej współpracy.
Czy chcesz przenosić swoje osobiste doświadczenia, czy marzenia, wątki przenosić do przestrzeni?
Chcę i to się pojawi w tym projekcie z billboardami. Kiedyś to było jeszcze tak, że bałem się o pewnych rzeczach powiedzieć, ale teraz już nie. Ludzie są na tyle przyzwyczajeni, że gdy przyjeżdżają różne osoby do Kurówka, to dla niektórych te projekty czasami wydawały się dziwne, a inni mówią, że już nic ich nie zaskoczy, nic ich nie zadziwi. Ja sobie mogę pozwolić, żeby opowiadać o sobie. Te następne projekty będą bardzo o sobie i coraz bardziej wyraziste. A pewnie coraz mniej o innych.
Na przykład z okazji 150-lecia zniesienia pańszczyzny zbudowałam bramę. To jest pierwszy projekt, w którym dosłownie używam symbolu tęczy, która, jest nie tylko symbolem LGBT, ale przede wszystkim symbolem przymierza i wielu innych rzeczy, na przykład spółdzielczości. Chodziło o to, żeby zrobić wiejską tęczę, której się nie da spalić (śmiech), bo jest metalowa. Ona też jest trochę prześmiewcza, w tym sensie, że próbuje uczcić coś, co na wsi nikogo nie obchodzi, nikt tego nie pamięta. Z drugiej strony z powodu tej bramy ludzie nagle o tym pamiętają i mówią, że na przykład sołtys się na tyle zainteresował, że pojechał do gminy i zaczął szukać informacji na temat „A gdzie to się wydarzyło w Kurówku?”. Okazało się, że we wsiach Kurówko, Lisewo było faktycznie wydarzenie z okazji zniesienia pańszczyzny, że coś się kiedyś działo w tym temacie. Więc ona pełni taką funkcję edukacyjną, ale teraz też znaczy coś innego. Bo przy okazji tych wszystkich rzeczy związanych z Przystanią Pielgrzymów, którą współtworzyłem i Przekażmy sobie znaku pokoju, ludzie w Kurówku zaczęli w końcu ją identyfikować z tymi osobami homoseksualnymi. Ten temat się teraz pojawił, ale brama na tyle już wrosła w to miejsce, że też trochę je dekoruje. Bo centrum wsi Kurówka jest nieco brzydkie. Tam jest takie jeziorko, które się zamieniło w bagno, obrzydliwe i śmierdzące. Z tyłu jest opuszczony dom. Tęczowa brama fajnie rozświetla wizualnie to miejsce. Jest widoczna z daleka i podoba się ludziom.
Daniel Rycharski, Brama, fot. dzięki uprzejmości artysty
Inny projekt to łóżko przebite krzyżem. W Smorzewie, czyli miejscowości, sąsiadującej z Kurówkiem, dawno temu był kościół. Według legendy kościół się zapadł i powstało bagno. Niektórzy mówią, że się spalił. Na pewno jest tak, że tam była jakaś kaplica, bo obok jest wzgórze, na którym jest cmentarzysko z XI albo XII wieku. Archeolodzy-studenci robili tam wykopaliska i rzeczywiście je znaleźli. Ja chciałem zrobić pracę – to już było pod wpływem kontaktu z Wiarą i Tęczą i tymi grupami homoseksualnych chrześcijan – która mieściłaby się w tak zwanej teologii kontekstualnej. Ja żądam sprawiedliwości – chciałbym, żeby Kościół katolicki przeprosił osoby homoseksualne za lata prześladowań. Katechizm Kościoła katolickiego mówi bardzo wyraźnie, że osoby homoseksualne należy traktować z wyrozumiałością i w żadnym razie nie wolno ich dyskryminować. Oczywiście większość katolików nie wie o tym zapisie i się do niego nie stosuje. Jak ja powiedziałam we wsi, co chcę zrobić, to okazało się, że wszyscy się boją tego, że wybieram zbyt trudny temat. Zostałem skierowany do Smorzewa i tam zbudowałem sobie pracownię na dnie wysuszonego jeziora-bagna. I ten dom Struchy, który był pod Wawelem – tam było łóżko. To było łóżko Strusińskiej. To łóżko było dla mnie właśnie takim symbolem wyobcowania, samotności na wsi i tych osób – bo wielu tych starych kawalerów na wsi to są po prostu geje. Chciałem zrobić pracę, która będzie takim pomnikiem tych właśnie osób wykluczonych, takim pomnikiem samotności na wsi. To miało być łóżko zalane żywicą epoksydową, żeby skamieniało i miało być postawione na środku pola. Ale pojawił się ten wątek religijny. Z jednej strony jest pracą w kontekście teologii kontekstualnej i krytyczną na temat instytucji kościoła, a z drugiej strony jest pomnikiem tego kościoła, który zniknął w bagnie. To jest jakby budowa mojego nowego kościoła albo powrót do tych podstawowych wartości chrześcijańskich na zgliszczach Kościoła katolickiego. Czyli bagno symbolizuje ten Kościół katolicki, a łóżko przybite krzyżem nowy Kościół, który ja wspólnie z tymi chrześcijanami buduję. Ta praca jest ważna dla mnie, dlatego że to jest pierwsza bardzo uniwersalna kreacja. To znaczy świetnie ją rozumieją ludzie w Polsce, ale też doskonale ją rozumieją gdziekolwiek. Symbol – łóżko przebite krzyżem – jest czytelne dla wszystkich. Każdy je interpretuje trochę inaczej. Ta praca jest teraz na wystawie w Labiryncie w Lublinie, ale stamtąd wróci i już będzie na stałe na postumencie ustawionym na dnie jeziora. Podczas suszy będzie można tam wejść, będzie widoczna. Kiedy nie będzie suszy, to zniknie pod wodą jeziora. I będzie się objawiała tylko wtedy, kiedy będzie susza. To jest takie trochę magiczne… Poza tym to jest pierwsza moja praca, gdzie się zdarzyło, że ktoś próbował ją zniszczyć. Pewnej nocy przyszła jedna kobieta ze wsi, która była jednak oburzona tą pracą i próbowała ją rozbić.
Daniel Rycharski, Łóżko przebite krzyżem, fot. dzięki uprzejmości artysty
Druga praca będzie miała niebawem premierę w Pałacu Kultury. Pomysł na nią wziął się z tego, że chodziłem po wsi i pytałem ludzi - czy mają figurki czy krzyżyki metalowe Chrystusa, które wyrzucili, a w ogóle co się dzieje z nimi. Na przykład jak ma się pasyjkę i ludzie się przeprowadzają, to co się dzieje z pasyjkami? Okazuje się, że pasyjki ksiądz każe albo zakopać pod ziemię, albo postawić pod kapliczką. Tego jest dużo i na przykład jak kamieniarze remontują grób, to sprzedają te Chrystusy na złom albo wyrzucają na śmieci. Zacząłem je zbierać, bo mnie zaczęło zastanawiać, w którym momencie świętość tego przedmiotu jest anulowana – jest święty, a za chwilę nie jest. Zebrałem je. W tej chwili to żelastwo jest u odlewnika w Krakowie, który robi odlew tablicy metalowej.
Często na kościołach są tablice upamiętniające, np. „W tysiąc czterysta czterdziestym król Polski nadał przywilej jakimś braciom zakonnym”. A ja pomyślałem: „A co by było, gdyby z tego miłosierdzia, dosłownie, z tych Chrystusów, z ich ciał wylać tablice, w której jest cytat na temat osób homoseksualnych? Cytat mówiący, że kościół ma traktować osoby homoseksualne z godnością”. Dosłownie, to jest cytat z Katechizmu Katolickiego: Powinno się traktować je z szacunkiem, z współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji. KKK 23:58. Czyli Katechizm Kościoła Katolickiego. Kuratorem tego projektu jest Szymon Żydek. Będę chodził po kościołach w Warszawie i próbował wynegocjować, w którymś z nich, żeby ona została przytwierdzona i powieszona. Mało tego, tam gdzie to się nie uda – a zapewne się nie uda nigdzie – będę brał tą tablicę w ręce (ona będzie ważyła 50 kilo), będę stał z nią w miejscu, w którym powinna być zawieszona do momentu, w którym będę w stanie ją jeszcze utrzymać. Gdy już ręce będą mi omdlewać, to wtedy performance będzie przerywany i pójdę dalej. Być może mnie zabiją, ktoś mnie zadźga nożem... Ale chcę to zrobić.
Daniel Rycharski, Tablica, fot. dzięki uprzejmości artysty
Warszawa, 2016